[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ach, zaufanie — zawołał, przysuwając się jeszcze.— Tym lepiej, tym lepiej.— Mam zaufanie, tak jest, Wasza Dostojność, bo wyczuwam w Waszej Eminencji…— Przed chwilą mówiłaś mi „kardynale”, hrabino.— Proszę mi wybaczyć, Mości Książę, nie znam obyczajów dworskich.Powiedziałam, że mam do pana zaufanie, ponieważ jesteś pan zdolny zrozumieć mnie, śmiałą, gotową, do ryzyka, ale o czystym sercu.Pomimo doświadczeń ubóstwa, pomimo walk, do których zmusili mnie nikczemni wrogowie, Wasza Eminencja znajdzie u mnie, to znaczy w rozmowie ze mną, to tylko, co jest jego godne.Co do reszty, raczy Wasza Dostojność okazać pobłażanie.— Jesteśmy więc przyjaciółmi.Podpisane i zaprzysiężone.— Bardzo bym chciała.Kardynał wstał i podszedł do pani de la Motte, ale ponieważ, jak na zwykłą przysięgę, miał trochę za bardzo rozwarte ramiona, lekka i zwinna hrabina wymknęła się z osaczenia.— Przyjaźń we troje — powiedziała z nieporównanym tonem kpiny i niewinności.— Jak to we troje? — zapytał kardynał, siadając.— No tak, jest przecież gdzieś tam na świecie biedny gwardzista, wygnaniec, którego nazywają hrabią de la Motte.— O, hrabino, jakże niemiłosierną pamięć pani posiadasz.— Ależ muszę o nim mówić, skoro pan nie mówisz.— A wiesz, hrabino, dlaczego o nim nie mówię, bo on sam jeszcze nieraz będzie zabierał głos, mężowie nie pozwalają, by o nich zapominano, proszę mi wierzyć— A jeśli będzie mówić o sobie?— Wówczas zaczną mówić o pani, a raczej o nas.— Co to znaczy?— Powiedzą na przykład, że pan hrabia de la Motte pochwala albo nie pochwala, że pan kardynał de Rohan trzy, cztery lub pięć razy na tydzień składa wizyty przy ulicy Saint–Claude u pani hrabiny.— Ile pan mówi, panie kardynale, trzy, cztery lub pięć razy na tydzień?— Jakaż to byłaby przyjaźń, hrabino? Powiedziałem pięć razy na tydzień? Pomyliłem się.Trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok, nie licząc lat przestępnych.Joanna roześmiała się; kardynał zauważył, że dowcip jego znalazł uznanie i to mu pochlebiło.— Czy można przeszkodzić, żeby nie mówili? Wiesz pan, że to niepodobieństwo.— Owszem.Zwłaszcza że, słusznie czy niesłusznie, jestem w Paryżu znany.— Na pewno słusznie, Mości Książę.— Ale nie mają szczęścia znać pani.— No więc co?— Przenieśmy sprawę.— Proszę, niech pan przenosi, ale…— Jeśliby pani zechciała… jeśli na przykład…— Słucham.— Gdyby tak pani wychodziła, zamiast żebym ja miał wychodzić…— Żebym ja chodziła do pańskiego pałacu, Mości Książę.— Poszłabyś, pani, przecież do ministra.— Minister nie jest mężczyzną, Eminencjo.— Pani jest czarująca.Nie, nie chodzi o mój pałac, mam dom.— No, mówmy po imieniu, domek.— Nie, bynajmniej, dom dla pani.— Dom dla mnie? Gdzież on jest? Nie znam tego domu.Kardynał powstał.— Jutro o dziesiątej otrzymasz pani adres.Hrabina zarumieniła się, kardynał ujął delikatnie jej rękę i znowu pocałował; teraz były w tym równocześnie: szacunek, czułość i zuchwalstwo.Pożegnali się ze sobą wśród owego rozpływającego się w uśmiechach certowania, które zwiastuje niedaleką zażyłość.— Zdaje mi się — pomyślała Joanna — że zrobiłam w świecie wielki krok naprzód.No, no — powiedział do siebie kardynał, siadając do karety — ubiłem dwa interesy.Ta kobieta ma zbyt wiele sprytu” żeby nie usidlić królowej, tak jak mnie złapała.XVI.Mesmer i Saint–Martin.Był czas, kiedy Paryż, nie zaprzątnięty interesami, wolny od nadmiaru zajęć, pasjonował się sprawami, dzisiaj dostępnymi tylko dla bogaczy, których nazywamy darmozjadami, albo dla uczonych, których uważamy za próżniaków.W roku 1784, w epoce, do której dotarliśmy, taką sprawą modną i wszystkich absorbującą był mesmeryzm, nauka tajemna, niezbyt dokładnie zdefiniowana przez wynalazców, którzy nie widząc potrzeby popularyzowania jej w samych zaczątkach, nadali jej tytuł arystokratyczny, bo wzięty od nazwiska człowieka, zamiast posłużyć się terminem prawdziwie naukowym, zapożyczonym z greki, jak to zwykle przesadna skromność współczesnych uczonych wyposaża każdą naukową teorię.Na cóż, zresztą, zdałoby się wówczas upowszechnianie wiedzy.Kto w państwie liczył się wówczas z ludem, którego od półtora wieku nie pytano o zdanie.Lud — była to po prostu żyzna gleba rodząca bogate plony, panem tej ziemi był król, żniwiarzami — szlachta.Dziś zmieniło się wszystko, tak jakby czyjaś potężna ręka przekręciła klepsydrę stuleci.Po dziewięciu wiekach monarchii nastąpiła era ludu.Tak więc w 1784 roku nazwisko człowieka było rekomendacją, dzisiaj przeciwnie, dopiero sukces nadaje rzeczy nazwisko.Otóż, jak wiemy od samej Marii Antoniny, wybierającej się go odwiedzić, w Paryżu przebywał wówczas doktór Mesrmer, człowiek, którego nazwisko znane jest obecnie tylko nielicznym, w owym jednak czasie było na ustach wszystkich.Około 1777 roku przywiózł on z Niemiec, krainy mglistych marzeń, naukę nabrzmiałą od chmur i błyskawic.Przy blasku tych błyskawic uczony dostrzegał chmury gromadzące się nad jego głową, pospólstwo widziało tylko błyskawice.W Niemczech Mesmer wystąpił najpierw z rozprawą o oddziaływaniu planet.Usiłował udowodnić, że ciała niebieskie, na skutek siły przyciągania, wywierają wpływ na istoty żywe, a szczególnie na ich system nerwowy, przez niedostrzegalne fluidy przesycające cały świat.Była to teoria nazbyt abstrakcyjna, wymagająca, żeby ją zrozumieć, wtajemniczenia w wiedzę Galileuszów i Newtonów.Była to mieszanina wielkich prawd astronomicznych z astrologicznymi bredniami, która nie mogła, nie powiemy już, spopularyzować się, ale zarystokratyzować, ponieważ stan szlachecki musiałby zamienić się w towarzystwo naukowe.Mesmer odszedł więc od pierwotnych założeń i przerzucił się na zagadnienia magnetyzmu.W owej epoce zagadnienia te żywo studiowano: zdawało się, że siła przyciągająca i odpychająca ukryta w magnesie nadaje minerałom życie podobne do życia istot ludzkich, użycza im mianowicie dwóch wielkich ludzkich namiętności: miłości i nienawiści [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •