[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyjrza³em siê jej dok³adnie.By³ to cz³ekokszta³tny robot wspinaj¹cy siêniezdarnie po g³adkiej powierzchni s³upa.Przy akompaniamencie œmiechów ipokrzykiwañ usi³owa³ wejœæ wy¿ej, lecz jego metalowe ramiona obsuwa³y siê cochwila i zje¿d¿a³ z powrotem w dó³.M³odzi ludzie najwyraŸniej znêcali siê nadautomatem, zmuszaj¹c go bezsensownymi rozkazami do wykonania sztuki, któraprzekracza³a jego mo¿liwoœci.Wzd³u¿ œcian budynków zbli¿y³em siê do rozbawionej grupki.Robotowi w³aœnieuda³o siê podci¹gn¹æ na wysokoœæ oko³o czterech metrów.Szczup³y ch³opak od³ugich, ciemnych w³osach wysun¹³ siê spoœród stoj¹cych woko³o i patrz¹c wgórê, z d³oni¹ wspart¹ o s³up, wysokim, dziecinnym g³osem zachêca³ robota dodalszej wspinaczki.D³onie robota nie zdo³a³y utrzymaæ ciê¿aru.Run¹³ w dó³ i nim ch³opak zd¹¿y³uskoczyæ, pad³ przygnieciony masywnym cielskiem do chodnika.Zupe³nie bez udzia³u œwiadomoœci rzuci³em jakieœ s³owo - ostrzegawczy krzyk,który zabrzmia³ tu¿ przed ³oskotem upadku.Ch³opcy w pierwszym odruchu skoczyliku le¿¹cemu.Robot podniós³ siê niezgrabnie i utykaj¹c usun¹³ siê na bok.Otoczyli miejsce wypadku, trwaj¹c chwilê w milczeniu i bezruchu, a potemkolejno odwracali g³owy.I wtedy dopiero dostrzegli mnie.Sprê¿yli siê nagle, twarze ich o¿ywi³y siê, d³onie siêgnê³y za bluzy.W jednejchwili pojawi³y siê w nich krótkie, po³yskuj¹ce metalem rurki czy pa³ki.Zapominaj¹c o le¿¹cym wspó³towarzyszu, z dziwnymi uœmieszkami na twarzachruszyli kocim krokiem w tyralierze w moj¹ stronê.Cofn¹³em siê o dwa metry,przywieraj¹c plecami do œciany domu.Szli powoli œciskaj¹c w d³oniach pa³ki.Ze sposobu, w jaki je trzymali,wynika³o, ¿e nie jest to broñ palna.S³u¿y³y po prostu do bicia.- No, cho.dyrba, no, cho.no, no, no, no! - jeden z napastników wysun¹³siê do przodu i kiwaj¹c palcem lewej d³oni, jakby zachêca³ mnie, bym siêzbli¿y³.Inni tymczasem oskrzydlali mnie z obu stron.Patrz¹c w oczynadchodz¹cemu, powoli cofn¹³em d³oñ do otworu w moim ³achmanie, by uj¹æ kolbêzatkniêtego za pas pora¿acza.Równoczeœnie lew¹ rêk¹ uchwyci³em mocniejtrzymany na ramieniu worek, którego dotychczas siê nie pozby³em chyba dlatego,¿e stanowi³ nieod³¹czny sk³adnik mojego przebrania.Ch³opak zatrzyma³ siê o dwakroki przede mn¹ i szybkimi spojrzeniami oceni³ odleg³oœæ do stoj¹cych po obustronach towarzyszy.Skoczy³em do przodu, zamachn¹³em siê workiem.Ch³opak odruchowo wyrzuci³ dogóry lewe ramiê.Puœci³em worek i chwyci³em jego przegub, usi³uj¹c przerzuciægo przez biodro.By³ jednak zwinny i wyraŸnie zaprawiony w walce wrêcz.Uda³omi siê tylko odwróciæ go i mocnym kopniakiem w ty³ek odrzuciæ o kilka kroków.Nim upad³, mia³em ju¿ na karku dwóch najbli¿szych spoœród pozosta³ych.Strz¹sn¹³em ich z siebie, lecz jednemu uda³o siê przy³o¿yæ mi pa³k¹ w leweprzedramiê.Drugi uczepi³ siê mojego poncho.Szarpn¹³em siê w kierunku œciany,tkanina pêk³a od szyi po sam brzeg i spad³a ze mnie, lecz plecy znalaz³y napowrót oparcie o tward¹ p³aszczyznê.Sta³em w rozkroku, z lew¹ rêk¹ obwis³¹bezw³adnie, przeszywan¹ bólem od ³okcia po nadgarstek.W prawej trzyma³empora¿acz.Napastnicy jakby zamarli, zesztywnieli w pó³ skoku ku mnie.Wyba³uszonymioczyma wpatrywali siê w mój kombinezon, rêce im zwis³y, z d³oni któregoœwypad³a pa³ka i z brzêkiem potoczy³a siê w moj¹ stronê.Ten, którego kopn¹³em,zbiera³ siê w³aœnie z ziemi.Spojrza³ na mnie i pozosta³ w przyklêku na jednokolano, wsparty na d³oni, z rozszerzonymi oczyma.- Nie tryfiæ - sykn¹³.- To lunak!- Nie lunak! - rzuci³ któryœ inny.- Patrz, co ma! To docent!- Docenta nie widzia³eœ?! - burkn¹³ trzeci.- To jest kosmak!- Gwolisz! Kosmaków nie ma!- Ful z nim.Ja zgwalam! - zadecydowa³ prowodyr i d³ugimi susami przemkn¹³ nadrug¹ stronê ulicy.Skierowa³em w jego stronê wylot pora¿acza i nie mierz¹c pstrykn¹³emprzyciskiem.Zawadzi³em go widaæ swym skrajem rozproszonego pola, bo tylko nogirnu siê popl¹ta³y, ale utrzyma³ równowagê i oparty o œcianê, stêkaj¹c g³oœno,rozciera³ zdrêtwia³e ³ydki.Reszta sta³a bez ruchu, patrz¹c to na mnie, to naniego.- Ty, kosmak! - odezwa³ siê któryœ potulnie i z pewn¹ doz¹ szacunku.- Daj ¿yæ,pójdziem! No?Zrobi³em wymowny gest uzbrojon¹ d³oni¹.Prysnêli we wszystkie strony i w jednejchwili zniknêli, jakby wsi¹knêli w witryny sklepów.Ten, który dosta³ zpora¿acza, kuœtyka³ teraz gdzieœ po drugiej stronie ulicy.Podszed³em dole¿¹cego ch³opaka.Nie ¿y³.Górna czêœæ tu³owia by³a zmia¿d¿ona.Jego okr¹g³e,szkliste oczy patrzy³y w zenit.- Czym mogê s³u¿yæ? - us³ysza³em obok siebie.Obejrza³em siê.Obok sta³ robot.Ten sam, który spad³ ze s³upa.Czeka³ narozkazy.Widocznie by³ przeznaczony do umilania ¿ycia przechodniom.Tylkoprzypadkiem sta³ siê morderc¹, choæ nie by³bym zdziwiony, gdyby uczyni³ toprzez zemstê.- Podnieœ go i chodŸ za mn¹ - powiedzia³em wskazuj¹c na zw³oki.Nie ogl¹daj¹csiê ruszy³em w stronê widocznego o kilkadziesi¹t metrów trawnika.Robot cz³apa³za mn¹.- Wykop dó³ - powiedzia³em wskazuj¹c na trawnik i obrysowuj¹c czubkiem butakszta³t prostok¹ta.- Taki.A potem zakop cia³o.Robot ostro¿nie u³o¿y³ zw³oki na trawie, przyklêkn¹³ i rozstawionymi palcamimechanicznych d³oni odgrzeba³ warstwê darni.Po chwili jednak metalowe pazuryzazgrzyta³y o tward¹ p³ytê.Pod dwudziestocentymetrow¹ warstw¹ gleby by³ beton.Zapomnia³em na chwilê, ¿e prawdziwa Ziemia znajduje siê gdzieœ tam w g³êbi,zakryta i zapomniana.To, co piêtrzy³o siê nad ni¹, by³o tylko chorobliw¹naroœl¹, nowotworem, nad miarê wybuja³ym obcym cia³em.- Przestañ.Zrób coœ z nim! - powiedzia³em do robota.- Wezwê wóz funebralny - oœwiadczy³ us³u¿nie.Kiwn¹³em g³ow¹, nie wiedz¹c nawet, czy zrozumia³ ten gest i poszed³em zpowrotem w kierunku wejœcia do stacji kolei podziemnej.Dopiero teraz zrozumia³em, jak trudnym i skomplikowanym przedsiêwziêciem bêdzieto, co wydawa³o siê jak najprostsze.To miasto by³o mi obce, by³o innymmiastem, naros³ym nad dawnym, które zna³em.Bez planów geodezyjnych trudnobêdzie odnaleŸæ miejsce, gdzie nale¿y szukaæ
[ Pobierz całość w formacie PDF ]