[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ROZDZIA£ XXXIIIO godzinie 3-ciej rano d¹³ wiatr z tak¹ si³¹, ¿e "Victoria" z trudem mog³a siêna ziemi utrzymaæ.- Musimy siê st¹d oddaliæ - rzek³ doktór - nie mo¿emy tu d³u¿ej pozostaæ.- A Joe?- Nie opuszczê go, stanowczo nie opuszczê, chocia¿by mia³ mnie orkan zagnaæ osto mil st¹d, powrócê.Ale gdy pozostaniemy tu, wszyscy siê narazimy.- Bez niego udaæ siê w dalsz¹ podró¿! - zawo³a³ ¿a³oœnie Szkot.- Mój drogi, dla mnie jest to niemniej bolesne, ale musimy siê poddaækoniecznoœci.Odjazd jednak¿e by³ po³¹czony z wielk¹ trudnoœci¹.G³êboko zapuszczonej kotwicypomimo usi³owañ, nie mo¿na by³o odczepiæ i Fergusson by³ zmuszony przeci¹ælinê."Victoria" wznios³a siê odrazu na 300 stóp i skierowa³a siê bezpoœredniona pó³noc.Doktór nie móg³ temu przeszkodziæ i, za³o¿ywszy rêce, pogr¹¿y³ siê w ponuremrozmyœlaniu.Po up³ywie paru minut przemówi³ do Kennedy'ego w te s³owa:- Mo¿e Ÿle zrobiliœmy, ¿eœmy siê w tak¹ podró¿ puœcili?.- Przed paru dniami uwa¿aliœmy siê za szczêœliwych, ¿eœmy uniknêli wielkiegoniebezpieczeñstwa - odpowiedzia³ strzelec.- Biedny Joe, prawa natura, dobre serce! Je¿eli na chwilê da³ siê oœlepiæbogactwami, to jednak dobrowolnie poœwiêci³ swe skarby.Teraz jest daleko odnas i wiatr unosi nas coraz dalej, ale my znów powrócimy, nieprawda¿?- Tak, Dicku, nawet gdyby nam przysz³o iœæ pieszo do jeziora Tschad i zetkn¹æsiê z su³tanem Bornu.- Bêdê ci towarzyszy³ wszêdzie - zapewnia³ z si³¹ strzelec.- Mo¿esz na mnie liczyæ! Joe poœwiêci³ siê dla nas, my poœwiêcimy siê dlaniego!Postanowienie to doda³o otuchy dwom przyjacio³om, czuli siê silniejszymi dziêkiwspólnej myœli.Fergusson stara³ siê znaleœæ pr¹d przeciwny, któryby móg³ go zbli¿yæ znowu dojeziora, ale by³o to teraz niemo¿liwem ze wzglêdu na orkan, szalej¹cyprzeraŸliwie."Victoria" przelecia³a kraj Tibbusów, przeciê³a Belad-el-Dscherid i przyby³a domorza piaszczystego; ostatni pas roœlinnoœci znika³ w oddali.Balon sun¹³ jak gwiazda ruchoma i w ci¹gu 3-ech godzin przeby³ 60 mil.- Nie mo¿emy siê zatrzymaæ! nie mo¿emy siê spuœciæ! - wo³a³ doktór.- ¯adnego wzniesienia, ani jednego drzewa! Czy¿, przebywszy pustynie, niebiosasprzysiêg³y siê przeciwko nam?Tak mówi³ doktór w rozpaczy, nie mog¹c powstrzymaæ pomimo wszelkich wysi³kówbiegu balonu.Orkan szala³ straszliwie, Kennedy z rozwianym w³osem spogl¹da³nieruchomie, milcz¹c, a doktór, zdawa³o siê, i¿ w tem gro¿¹cemniebezpieczeñstwie odzyskiwa³ spokój i odwagê.Twarz jego by³a spokojna, nawetwówczas, gdy "Victoria", zakrêciwszy siê, nagle zawis³a.Wiatr pó³nocnyprzewa¿y³ teraz i gna³ obecnie balon w przeciwnym kierunku, ale z równie wielk¹szybkoœci¹.- Dok¹d d¹¿ymy? - pyta³ Dick zaniepokojony.- Niechaj Opatrznoœæ nami kieruje, kochany Dicku, nie nale¿a³o nawet na chwilêw ni¹ w¹tpiæ.Ona wie lepiej, co dla nas zbawienne i prowadzi obecnie domiejsc, których nie spodziewaliœmy siê ujrzeæ.Do niedawna roztaczaj¹ce siê niziny zaczê³y ustêpowaæ miejsca ma³ym pagórkom;wiatr d¹³ jeszcze wci¹¿ gwa³townie i "Victoria" sunê³a w przestworzu nadzwyczajszybko.Droga, któr¹ obecnie przebywali podró¿ni, by³a inn¹, zamiast brzegu Tschaduwidziano wci¹¿ pustyniê.Kennedy zwróci³ uwagê przyjaciela na tê okolicznoœæ.- To nic - uspokaja³ go doktór - najwa¿niejsz¹ jest dla nas rzecz¹ przybyæznowu na po³udnie, prawdopodobnie ujrzymy miasto Wuddie lub Kuka i nieomieszkamy tam siê zatrzymaæ.- Zgadzam siê z tem - odpar³ strzelec.- Niechaj nas tylko Pan Bóg strze¿e od tego, abyœmy nie byli zmuszeniprzeje¿d¿aæ pustyni.Zdaje mi siê, ¿e wiatr s³abnie, kurz, unosz¹cy siê nadpiaskiem, mniej gêsty i horyzont rozjaœnia siê.- Tem lepiej, trzeba uwa¿nie œledziæ przez lunetê, ¿aden punkt nie powinienujœæ naszej uwagi.- Ja siê tem zajmê, Samuelu.Jak tylko siê uka¿e pierwsze drzewo, nie omieszkamci zaraz o tem powiedzieæ.I Kennedy siad³ z lunet¹ w rêku na krawêdzi ³odzi.ROZDZIA£ XXXIVCo siê sta³o z Joem?Gdy rzuci³ siê do jeziora i wyp³yn¹³ na powierzchniê, pierwsz¹ jego czynnoœci¹by³o otworzyæ oczy i spojrzeæ w górê.Zauwa¿y³, ¿e "Victoria" znów wznosi³a siê wysoko ponad jeziorem.Balon stawa³siê coraz mniejszym, nareszcie obj¹³ go silny pr¹d pó³nocny i znik³ niebawem poza horyzontem.- Prawdziwe szczêœcie, ¿em wpad³ na tê myœl szczêœliw¹, inaczej powzi¹³by tenzamiar pan Kennedy i nie waha³by siê w czyn go wprowadziæ, bo jest to bardzonaturalnem, ¿e jeden cz³owiek poœwiêca siê dla ocalenia dwóch innych.Joe, uspokoiwszy siê co do tego punktu, pocz¹³ myœleæ o sobie, znajdowa³ siêwœród niezmierzonego jeziora, zamieszkanego przez nieznane dzikie plemiona.Jeden z powodów wiêcej, aby siê ratowaæ bez u¿ycia pomocy innych, a fakt tenwcale go nie przera¿a³.Przed napadem tych ptaków, które wedle jego zdania zachowa³y siê jak prawdziwesêpy, zauwa¿y³ na horyzoncie wyspê.Postanowi³ zrzuciæ z siebie mniej potrzebneczêœci ubrania i rozwin¹æ ca³¹ sw¹ umiejêtnoœæ p³ywania.Przechadzka wodna naprzestrzeni 6-7 mil, nie utrudza³a go zbytecznie i myœla³ teraz tylko o tem,a¿eby prost¹ drog¹ dop³yn¹æ do wyspy.Po up³ywie 11/2 godziny odleg³oœæ,dziel¹ca go od wyspy, nie by³a zbyt znaczn¹, ale czem wiêcej zbli¿a³ siê dol¹du, opanowywa³a go myœl, której pozbyæ siê nie móg³.Wiedzia³ on, ¿e na brzegach tego jeziora znajduj¹ siê olbrzymie aligatory,których ¿ar³ocznoœæ by³a mu znan¹.Odwa¿ny ten ch³opiec przyzwyczai³ siê douwa¿ania wszystkiego na œwiecie za rzecz naturaln¹, ale do myœli o aligatorachnie móg³ przywykn¹æ.Znajdowa³ siê ju¿ bardzo blisko od brzegu ocienionego drzewami, gdy poczu³niezwyk³y zapach.- Zupe³nie tak, jak przewidywa³em, krokodyl niedaleko.- Zanurzy³ siê szybko, ale nie tak prêdko, a¿eby móg³ wymin¹æ jakieœ olbrzymiecia³o, którego skóra pokryta ³usk¹, nieprzyjemnie go dotyka³a.Myœla³, ¿e jeststracony i pocz¹³ p³ywaæ z rozpaczliw¹ szybkoœci¹; wyp³yn¹³ na powierzchniê iznów siê zanurzy³.P³yn¹³ jak mo¿na najostro¿niej, gdy nagle poczu³, jak gopochwycono za rêkê, a potem ca³ego.Biedny Joe! myœla³ ostatni jeszcze raz o swoich panach i rozpocz¹³ rozpaczliwiesiê pasowaæ, podczas czego wielce go dziwi³o, ¿e nie jest poci¹gany na dno.Wiedzia³ dobrze, ¿e krokodyle zdobycz sw¹ œci¹gaj¹ na dno i dopiero tam j¹po³ykaj¹, on wszak¿e czu³, ¿e go ci¹gn¹ na powierzchniê.Otworzy³ oczy i ujrza³siê wœród dwóch negrów, którzy go mocno trzymali, wydaj¹c przy tem dzikieokrzyki.- Patrzcie, negrzy zamiast krokodyli! - zawo³a³ zdumiony Joe - przek³adam ich wka¿dym razie nad te bestye! Ale jak mogli ci hultaje u¿ywaæ tu k¹pieli.- Nie wiedzia³, ¿e mieszkañcy wysp jeziora Tschad zanurzali siê w wodach, wktórych przebywaj¹ aligatory, nie troszcz¹c siê wcale o ich obecnoœæ.Ale czy¿ Joe nie wpad³ z jednego niebezpieczeñstwa w drugie? Poniewa¿ jednaknie mia³ innej rady, da³ siê uprowadziæ na brzeg
[ Pobierz całość w formacie PDF ]