[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ojciec stał tuż za matką.Jej smukłe, zgrabne ciało miało teraz odcień alabastru.Oparła dłonie o szybę, jakby próbowała wypchnąć okno na oścież, żeby znaleźć się jak najbliżej biegających zwierząt.Ettrich, gdyby tylko mógł, ucałowałby oboje i schował ich głęboko w swoim wnętrzu, gdzie byliby na zawsze bezpieczni.Nadal wpatrywał się w okno, gdy z głębi błoni doleciało szczeknięcie psa.Dał parę kroków wstecz i omal nie przewrócił się o coś leżącego na ziemi.Sądząc, że to duży kamień, spojrzał pod nogi i odkrył ze zdumieniem, że w trawie leży drewniany koszyk.Co on tu robi? Ettrich pochylił się, by go podnieść, i zobaczył wytłoczony na wieczku napis: „Hotel Sacher, Wiedeń”.Znieruchomiał zgięty wpół.W głowie miał pustkę, a jedyne słowo, jakie zdołał wydusić, to przeciągłe „Cooo?” Przed nim tkwił ten sam koszyk, w którym Isabelle przywiozła z Wiednia tort czekoladowy.Nie miał co do tego wątpliwości.Czterdzieści lat temu we Francji, na błoniach ciągnących się pod pokojem, w którym został przed chwilą poczęty, znalazł koszyk widziany dziś rano w swoim mieszkaniu.Nie dotknął go.Chciał to zrobić, ale przeczucie kazało mu go zostawić - oddalić się stąd.A więc go namierzyli.Już tutaj są.Czy to znaczy, że znaleźli również Isabelle i dziecko? Wyprostował się zbyt gwałtownie i stracił równowagę.Chwiejąc się, wyrzucił ręce na boki, żeby nie upaść.Musiał niezwłocznie się stąd wynieść.Jego pierwszą myślą było wrócić do Isabelle i sprawdzić, czy jest bezpieczna.A jeśli nie wiedzieli, gdzie jest Isabelle, i jego powrót doprowadzi ich do niej? Ettrich zrobił kilka kroków w lewo, zatrzymał się, po czym ruszył na prawo.Przestraszony i zmartwiony podniósł odruchowo wzrok na budynek.Jeszcze raz mignęli mu przelotnie jego stojący w oknie rodzice.Tym razem nie dotarło do niego nawet, kim oni są.Hietzl Bruno był zawiedziony tym, że Vincent nie otworzył koszyka.To on dwoi się i troi, niczym szef kuchni odpowiedzialny za kunsztowny piknik, a ten kretyn po prostu ucieka jak oparzony, nie doceniając jego majstersztyku.No cóż, trudno.Poszedł tam i podniósł koszyk.Przysunął go do ucha i potrząsnął, myśląc z czułością o znajdującym się w środku przedmiocie.Koszyk zagrzechotał twardo i metalicznie.Może wykorzysta go później.Tak.Może znajdzie taki czas i okoliczności, w których Vincent będzie go musiał otworzyć.Bruno wsunął koszyk pod ramię i podreptał przez łączkę.Spojrzał w stronę okna Ettrichów.Widział goniące się po trawie zwierzęta.Znał historię Vincenta i uważał ją, owszem, za dosyć interesującą, ale bez przesady.Gdyby to od niego zależało, bez pardonu zniszczyłby tę uroczą rodzinną bajkę Ettrichów.Pchnąłby nożem któreś z baraszkujących zwierząt, podłożył ogień w oberży albo zatruł rogaliki, które Stan i Ruth dostaną jutro na śniadanie.Nabawiliby się porządnego zatrucia pokarmowego.Ale Bruno nie był w stanie wpłynąć na przeszłość.Chaos nie może dotknąć ani zmienić historii, gdyż jest ona okrzepłym tworem.o ile można bełtać i mieszać w teraźniejszości i przyszłości, o tyle przeszłość jest twarda i stała.Co było, to jest - i kropka.Bruno wiedział, że musi w jakiś sposób zwabić Ettricha i Isabelle z powrotem do teraźniejszości.Wtedy ich dostanie.Stąpając po mokrej murawie, zaczął planować w myślach pierwsze posunięcia.Nie mógł się doczekać dobrej zabawy.Isabelle nie wiedziała, jakie emocje budzi w niej ponownespotkanie z babką.Z jednej strony zdarzył się cud.Babcia żyła i wyglądała tak, jak Isabelle ją zapamiętała, w najdrobniejszych szczegółach, jakoś pielęgnowała tkliwie w pamięci.Z drugiej strony całe to doświadczenie wydawało się fałszywe, tak iż Isabelle nie potrafiła się z nim w pełni utożsamić.Pytała siebie, o co chodzi, jaka nieuchwytna siła powstrzymuje ją od pełnego zaangażowania się w to spotkanie.- Pamiętasz Petera Jordana? - zapytała babka.Siedziała przy stole nieopodal łóżka i popijała rumianek z kruchej porcelanowej filiżanki firmy Augarten.- Nie, babciu.Kto to jest?- Był na wsi naszym przyjacielem.Malował zwierzęta.Kiedyś do wioski przyjechał cyrk, w którym był stary wielbłąd.Rozchorował się ciężko i wszyscy myśleli, że niedługo umrze.Zapytali Petera, czy go weźmie.Przygarnął wielbłąda, który żył jeszcze pięć lat.Szliśmy do ich domu, patrzymy, a tu wielbłąd siedzi sobie na podwórku.Mało co robił.chyba nawet był ślepy na jedno oko.- Peter Jordan czy wielbłąd?- Wielbłąd.Peterowi zmarło się parę dni po moich osiemdziesiątych trzecich urodzinach.Przyszedł na nie.Chciałabyś go poznać?- W jakim sensie? - Isabelle wiedziała, że pod koniec życia babka odrobinę szwankowała na umyśle.- Co to znaczy w jakim sensie? Czy chciałabyś poznać Petera?- Przecież powiedziałaś, babciu, że on nie żyje.- Ja też nie żyję, serdeńko.Czy to coś zmienia?Isabelle opadła wolno na drugie krzesło przy stole.- Wiesz, że jesteś martwa?- Naturalnie.To bardzo ciekawy człowiek.Jestem pewna, że ci się spodoba.- Babciu, nie chcę poznać Petera Jordana.Chciałabym porozmawiać o tym, co przed chwilą powiedziałaś.- Co? Że nie żyję? O czymże tu gadać? Sama o tym wiesz.- Staruszka dolała sobie rumianku.Trzęsły jej się ręce, ale tak było od dawna.Dzbanek brzdęknął cicho, stykając się z brzegiem filiżanki.Wlała napar i ostrożnie odstawiła dzbanek na miejsce.Jak zawsze objęła go na moment rękoma, żeby skraść trochę ciepła.Zobaczyła, że Isabelle przygląda się jej chudym, plamistym dłoniom.- Jak byłam mała, nie mogłam dotykać dzbanka.Byłam strasznie wrażliwa na ciepło i zimno.Nie mogłam nawet lizać lodów, tak mnie zęby bolały.A teraz - popatrz tylko.Jestem jak ta jaszczurka wygrzewająca się na słońcu.Choć Isabelle kochała babkę bardziej niż kogokolwiek innego na świecie, miała teraz ochotę solidnie nią potrząsnąć.- Babciu, pomówmy o tobie.Nie opowiadaj mi o jaszczurkach.Wiesz, że nie żyjesz, ale kiedy tu przyszłam, nie wspomniałaś mi o tym.Stara kobieta upiła duży łyk rumiankowego wrzątku.Gdy przytknęła filiżankę do ust, wzbił się stamtąd obłoczek pary.Zrobiła kwaśną minę i oznajmiła:- Przychodząc tutaj, wiedziałaś, że nie żyję, Isabelle [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •