[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trwali jednak bez ruchu jeszcze przez kilka minut, na wypadek, gdyby pilot,zauwaŜywszy coś podejrzanego, chciał tu wrócić.Odgłos samolotu ucichł wreszcie i pustynia znowu stała się spokojna i milcząca.Pitt ześliznął się z powrotem do rozpadliny, akurat w momencie, kiedy Giordino wygrzebywał się spod samochodu.- O mały włos - rzucił Giordino, strzepując z ręki stado mrówek.Pitt w zamyśleniu przesypywał piasek przez palce.- Kazim domyślił się jednak, Ŝe jedziemy na północ.Na szczęście nie umie nas znaleźć.- Nie mieści mu się w głowie, Ŝeby taki jaskrawy samochód moŜna było tak dokładnie zamaskować na pustyni.116- Na pewno nie jest tym wszystkim zachwycony.- Zachwycony? ZałoŜę się, Ŝe wpadł w szał.Pitt przyglądał się zachodzącemu słońcu.- Za godzinę zrobi się ciemno i moŜemy ruszać w drogę.- Jak wygląda dalej teren?- Pojedziemy korytem rzeki.Czyli tak samo jak przedtem: płasko, piasek ze Ŝwirem.Trzeba tylko uwaŜać na ostre kamienie.- Jak daleko odjechaliśmy od Bourem?- Według licznika sto szesnaście kilometrów, ale w prostej linii mniej.- I ciągle nie ma śladu przemysłu ani wysypiska.- Nie, nawet kosza na śmieci.- Nie wiem, czy jest sens dalej szukać - rzekł Giordino.- śadne chemiczne świństwo nie mogło przedostać się suchym korytem rzeki z odległości stu kilometrów aŜ do Nigru.- Rzeczywiście, wygląda to dość beznadziejnie.- Więc jedźmy do granicy algierskiej.- Nie starczy nam paliwa - Pitt potrząsnął głową.Ostatnie dwieście kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego musielibyśmy przejść pieszo.Umrzemy, zanim przejdziemy połowę tej trasy.- Więc-co robimy?- Jedziemy dalej na północ.- Jak daleko?- AŜ znajdziemy to, czego szukamy.- A więc jedno jest pewne - nasze kości ozdobią pejzaŜ Sahary.- Coś jednak moŜemy uzyskać: wyeliminować przejechaną dotychczas część pustyni jako źródło skaŜenia - rzekł Pitt spokojnie.- Słuchaj, Dirk, wiele rzeczy udało nam się zrobić razem w ciągu ostatnich kilku lat.Głupio byłoby skończyć w takim zapomnianym od Boga i ludzi miejscu.- Taki stary lis nie powinien się łatwo poddawać - Pitt uśmiechnął się słabo.- JuŜ widzę tytuły w gazetach - Giordino był ciągle pesymistycznie nastrojony."Dwaj dyrektorzy Agencji Badań Morskich i Podwodnych zaginęli w samym środku Sahary.Kto mógłby się spodziewać." - umilkł na chwilę.- Słyszałeś?Pitt znieruchomiał.- Tak.- Ktoś śpiewa po angielsku.BoŜe, czy to juŜ przedśmiertne omamy?Wyraźnie słyszeli tony starej piosenki "My darling Clementine".OdróŜniali nawet dochodzące juŜ z bliska słowa.Porzuciłaś mnie na zawsze, obrzydliwa Clementine.- Facet idzie w naszą stronę - szepnął Giordino, chwytaj ąc duŜy klucz samochodowy.Pitt podniósł z ziemi kilka kamieni.Schowali się za samochód, gotowi do obrony.W tym kanionie, w tej kopalni, pośród róŜnych starych łajn, śył raz sobie zacny górnik wraz z córeczką Clementine.W głębi wąwozu ukazał się człowiek prowadzący jakieś zwierzę.Śpiew nagle się urwał.MęŜczyzna stanął jak wryty na widok kształtu przysypanego piaskiem.Przyglądał się zdumiony dziwnemu zjawisku.Podszedł bliŜej, ciągnąc za sobą zwierzę.Stanął i zaczął strzepywać piasek z dachu samochodu.Wyszli ze swego ukrycia i stanęli twarzą w twarz z nieznajomym.Wyglądał jak przybysz z innej planety.Nie był z pewnością Tuaregiem, a zwierzę nie było wielbłądem.Zupełnie nie pasowali do Sahary.Byli z innej epoki i z innej szerokości geograficznej.- MoŜe śmierć przestała juŜ chodzić z kosą - szepnął do siebie Giordino.MęŜczyzna ubrany był jak traper ze starych westernów; wielki kapelusz Stetsona, stare dŜinsy na szelkach oraz zniszczone długie, skórzane buty.Wokół szyi miał zawiązaną czerwoną chustkę, która jednocześnie osłaniała mu dół twarzy.Wszystko to sprawiało, Ŝe wyglądał jak bandyta z zamierzchłych czasów.Podobne do muła zwierzę obładowane było pakami prawie tak wielkimi, jak117ono samo.Znajdowały w nich niezbędne do Ŝycia na pustyni rzeczy: duŜe kanistry z wodą, koce, puszki konserw, a takŜe kilof, łopata i stary winchester.- JuŜ wiem - rzekł przeraŜony Giordino.- Jesteśmy na tamtym świecie.To postać z Disneylandu.Nieznajomy opuścił chustkę odkrywając siwe wąsy i brodę.Miał zielone oczy, prawie tak jasne jak Pitt.Spod kapelusza wystawały szpakowate, z brązowym odcieniem włosy.Tego samego wzrostu co Pitt, był nieco od niego tęŜszy.Uśmiechał się przyjaźnie.- Dobrze, chłopaki, Ŝe przynajmniej znacie mój język - rzekł serdecznie.- Bo stęskniłem się juŜ za towarzystwem.29Popatrzyli niepewnie po sobie, potem znowu na starego pustynnego włóczęgę; obaj zaczęli podejrzewać, Ŝe umysł im się mąci.- Skąd pan się tu wziął? - przerwał milczenie Giordino.- Mógłbym was zapytać o to samo - odparł nieznajomy, wpatrując się w przykrytego piaskiem Voisina.- To pewnie was szukają te samoloty?- A po co chce pan to wiedzieć? - spytał Pitt.- No nie, chłopaki, jeśli mamy się bawić w dwadzieścia pytań, to lepiej sobie pójdę.Intruz nie wyglądał na lojalnego obywatela Republiki Mali.Mówił Ŝargonem chłopa ze środkowych Stanów i chyba to właśnie zaskarbiło mu nagłą, irracjonalną sympatię Pitta.- Nazywam się Dirk Pitt, a to jest Al Giordino.Tak, ci Malijczycy rzeczywiście nas ścigają.- Nic szczególnego - stary wzruszył ramionami.- Oni tu w ogóle nie bardzo lubią cudzoziemców.- Jeszcze raz spojrzał na Voisina.- Jak, u diabła, udało wam się przejechać taki kawał po bezdroŜu?- Rzeczywiście, nie było łatwo, panie.Nieznajomy zbliŜył się i wyciągnął na powitanie Ŝylastą, spracowaną dłoń.- Wszyscy nazywają mnie "Kid".Pitt mimowolnie uśmiechnął się.- "Dzieciak"? Jak to moŜliwe? W pańskim wieku?- W dawnych czasach, w Jerome w Arizonie, jak wracałem z jakiejś wyprawy, waliłem prosto do mojej ulubionej knajpy.A kumple od razu wołali: "patrzcie, Kid znowu jest w mieście".I jakoś tak juŜ zostało.- Muł nie jest chyba najlepszy w tych okolicach - Giordino zainteresował się towarzyszem podróŜy starego.- Nie byłoby praktyczniej wędrować z wielbłądem?- Po pierwsze - rzekł Kid wyniośle, jakby lekko uraŜony - Pan Periwinkle nie jest mułem, ale osłem, tyle Ŝe duŜym.Po drugie, to prawda, Ŝe wielbłądy dłuŜej wytrzymują bez wody, ale osły teŜ sąstworzone do Ŝycia na pustyni.Znalazłem Pana Periwinkle osiem lat temu, jak brykał sobie wolno w Nevadzie.Okiełznałem, oswoiłem, a gdy przyszło jechać na Saharę - załadowałem na statek, no i jesteśmy tu razem.Nie jest tak kapryśny jak wielbłądy, zjada mniej, a potrafi udźwignąć tyle samo ładunku.- Fakt, wspaniałe zwierzę - rzekł pojednawczo Giordino.- Wyglądacie, jakbyście się szykowali do drogi.Szkoda; miałem nadzieję, Ŝe pogadamy trochę.JuŜkawał czasu nikogo nie spotkałem, z wyjątkiem Araba, który prowadził wielbłądy na targ do Timbuktu.A i to było trzy tygodnie temu.Teraz chyba tysiąc lat będę tu łaził, zanim spotkam następnych Amerykanów.- MoŜe rzeczywiście posiedźmy tu jeszcze trochę - zaproponował Giordino.- Pan na pewno mógłby nam powiedzieć coś ciekawego o tej okolicy.Pitt zgodził się bez wahania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •