[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem, uspokojony, osunął się na pokład i na siedząco objął rękami i nogami stojak telegrafu maszynowego - gruby, żelazny słup.Jeżeli to pójdzie, to z pewnością i jego rzuci za burtę.Przestał myśleć o kulisach.Kapitan MacWhirr zdołał wytłumaczyć Jukesowi swoje życzenie, aby zszedł na dół i zobaczył, co się dzieje.- Co mam tam zrobić, panie kapitanie? - Drżenie całego mokrego ciała upodabniało głos Jukesa do baraniego beku.- Najpierw zobaczyć.Bosman.mówi.kotłują się.- Bosman to skończony bałwan - zawył rozdygotany Jukes.Oburzyła go absurdalność rozkazu.Odczuwał taką niechęć do zejścia w dół, jakby statek miał zatonąć natychmiast, kiedy opuści pokład.- Muszę wiedzieć.nie mogę zejść.- Sami dojdą do ładu, panie kapitanie.- Biją się.bosman mówi, biją się.Dlaczego? Nie mogę pozwolić.bijatyka.na statku.wolałbym zatrzymać pana tutaj.wypadek.gdyby zmyło za burtę.Niech pan to.przerwie.Zobaczy pan i powie mnie.przez rurę maszynowni Nie chcę, by pan przychodził tu.za często.Niebezpieczne.chodzenie.po pokładzie.Jukes, z głową jak w kleszczach, zmuszony był słuchać tych rad, które brzmiały dla niego przerażająco.- Nie chcę.pan zginął.dopokąd.statek nie.Rout.można polegać.Statek.może.przez to.jeszcze w porządku.Jukes zrozumiał nagle, że musi pójść.- Czy pan myśli, że on wytrzyma? - wrzasnął.Ale wiatr pochłonął odpowiedź, z której Jukes dosłyszał tylko jedno słowo wypowiedziane z wielką stanowczością: „.Zawsze.”Kapitan MacWhirr wypuścił Jukesa i nachylając się nad bosmanem, ryknął:- Wracajcie z pierwszym.Jukes wiedział tylko tyle, że ręka kapitańska osunęła mu się z pleców.Został wysłany z poleceniem - ale jakim? Zdenerwowany, nieopatrznie przestał się trzymać i natychmiast porwał go wiatr.Zdawało mu się, że już nie ma ratunku i że wyleci prosto przez rufę.Bez wahania runął plackiem na pokład, a bosman, idący z tyłu, padł na niego.- Niech pan jeszcze nie wstaje - wołał bosman.- Nie tak szybko!Przewaliła się nad nimi fala.Z bełkotów bosmana Jukes zrozumiał, że trapy na mostek są zerwane.- Spuszczę pana w dół za ręce - wrzeszczał bosman.Krzyczał też coś o kominie, który może już zniosło za burtę.Jukesowi wydało się to bardzo prawdopodobne i wyobraził sobie wygaszone paleniska i statek całkowicie bezradny.Bosman wciąż się wydzierał.- Co? Co mówicie? - wołał Jukes rozpaczliwie; tamten powtórzył:- Co by moja stara powiedziała, gdyby mnie teraz zobaczyła?W ciemnym korytarzu, gdzie było sporo chlupoczącej wody, marynarze milczeli jak w grobie.Jukes potknął się o jednego z nich i zrugał wściekle za zawalanie drogi.Od razu dwa czy trzy słabe głosy spytały skwapliwie:- Panie poruczniku, jest jeszcze jakaś nadzieja?- Co wam jest, bałwany? - ryknął brutalnie.Czuł, że najchętniej sam uwaliłby się między nich i nigdy już nie wstał.Natomiast w marynarzy jakby wstąpiła otucha i przy usłużnych nawoływaniach: „Uwaga, proszę pana!”, „Tu pokrywa włazu!”, spuścili go do bunkra.Bosman spadł tuż za nim i skoro tylko stanął na nogach, stwierdził: - Powiedziałaby: „Dobrze ci tak, stary bałwanie, po coś się pchał na morze!”Bosman nie był bez grosza i lubił robić do tego częste aluzje.Jego żona - kobieta pokaźnej tuszy - i dwie dorosłe córki prowadziły sklep warzywny na East Endzie w Londynie.Jukes, chwiejąc się na nogach, nasłuchiwał w ciemności jakiegoś stukotania, podobnego do dalekich grzmotów.Miał wrażenie, że tuż przy nim trwał przytłumiony ciągły wrzask, a na te bliskie hałasy nakładał się dochodzący z góry głośniejszy łoskot sztormu.Kręciło mu się w głowie.On też odczuł kołysanie w bunkrze jako coś nieznanego i pełnego grozy, co wysysało z niego chęć działania, jak gdyby nigdy przedtem nie pływał po morzu.Chętnie wygramoliłby się z powrotem na górę, ale wstrzymywało go wspomnienie głosu kapitana MacWhirra.Miał rozkaz pójść i zobaczyć.Chciałby wiedzieć, po co.Powiedział sobie z wściekłością, że zobaczy - i to jak! Bosman, potykając się niezdarnie, ostrzegł, by ostrożnie otwierał drzwi; biją się tam jak cholera.A Jukes, rozdrażniony jak człowiek, którego coś bardzo boli, zażądał wyjaśnienia, o co, do diabła, ta bijatyka.- O dolary! Dolary, panie poruczniku.Porozbijały się wszystkie te ich dziadowskie kuferki.Pieniądze latają, psiakrew, po całej podłodze, a oni ganiają za nimi, tarzają się, gryzą, szarpią - zupełnie zwierzęta.Prawdziwe piekło.Jukes otworzył drzwi jednym szarpnięciem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •