[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Początkowo zachmurzyła ona tylko pogodne usposobienie poety, potem, coraz bardziej przybierając na sile, uniemożliwiła mu jakąkolwiek pracę literacką, nareszcie – mniej więcej na dziesięć lat przed jego zgonem – zamroczyła mu umysł straszliwą manią prześladowczą, przemieniając tego wykwintnego niegdyś światowca w odstraszającego swoim wyglądem abnegata, w którego chorym mózgu roiły się najfantastyczniejsze podejrzenia w stosunku do wszystkich przyjaciół i znajomych.Ostatnie lata życia spędził Tetmajer w Warszawie, mieszkając w jednym z największych hoteli i trawiąc czas – jeśli tylko była pogoda – na samotnych spacerach wokół gmachu hotelowego.Gdy zapytano go kiedyś, co robi – odpowiedział lakonicznie, ale jakże wymownie: „Przygotowuję się do drogi!” Koniec owej drogi był już niedaleko.Po zajęciu Warszawy przez hitlerowców Tetmajera wyeksmitowano po prostu z hotelu i skazano na tułaczkę po bruku.Co robił i gdzie przebywał później – a był już wówczas prawie zupełnie ślepy – nie wiadomo.Epilog przypadł na mroźny styczeń 1940 r., kiedy to w zaspie śnieżnej na jednej z ulic warszawskich znaleziono nieprzytomnego, biednie odzianego i strasznie wynędzniałego starca, którego przewieziono do Szpitala Dzieciątka Jezus.Starcem tym, który jeszcze tej samej nocy wyzionął ducha na twardym łóżku szpitalnym, był Kazimierz Tetmajer.KSIĄDZ PIOTR–Jakiegoś to herbu, panie Dzięgielewski? Cykoria?–Ozoria, do usług księdza kanonika dobrodzieja.–Aha!… No proszę, kto by myślał… A napiłbyś się, panie Dzięgielewski herbu Ozoria, wódki?–Jak wola księdza kanonika.Czemu nie?–A jakążbyś wasan dziś preferował? Anyżówkę czy kminkówkę?–Ano, tak po prawdzie żeby powiedzieć, to kminkówka, ze względu, jako jutro jest wtorek, wydaje mi się racjonalniejsza.–O! Jakimże to górnym stylem przemawiasz! Myślałby kto, żeś z nieboszczykiem Słowackim Króla Ducha komponował.Ale cóż to ma do tego, panie Dzięgielewski, organisto?–Niby co, za pozwoleniem księdza kanonika, ma co do czego mieć? – Kminkówka do wtorku?–Ano, po prawdzie żeby powiedzieć, to ona może i nic do niego nie ma.–To dlaczegóż wasan powiedziałeś?–E, kiedy to jegomość to tylko zawsze tak człowieka musztruje…–Hol ho! panie Dzięgielewski, organisto kłonicki! Pamiętasz, jakem was maszerować uczył, tu na dziedzińcu przed plebanią, kiedy to się na burzę zabierało? I karabinem machać?Choć, co prawda, tom sam maszerować nigdy nie umiał, bom służył w jeździe i miał pałasz, nie karabin.Pamiętasz, panie Dzięgielewski, jaki był ze mnie tęgi oficer w piątym pułku ułanów za księcia Konstantego? Jakiego miałem konia kasztanka, ho! Pamiętasz waść, panie Dzięgielewski?–Jakże mogę pamiętać, księże kanoniku dobrodzieju, kiedy wtenczas moja matka, jeszcze panną bywszy, w Sabańciszkach na jarmarkach tańcowała?–A prawda, panie Dzięgielewski, że tyś cokolwiek młodszy ode mnie.Wieleż to wiosen sobie liczysz?–W metryce mam, jakom się urodził w trzydziestym drugim, z ojca Kaspra Mateusza i Kleofazji Zaściańskiej, Ozoria Dzięgielewskich małżonków.–I od razu miałeś takie żółte wąsy, panie Dzięgielewski, organisto?–Ou, gdzie zaś! Jakże mogłem wąsy mieć dopiero.z łona matki wyszedłszy?–A był Rzymianin dentatus, co się z zębami urodził, dlaczegóżby nie miał być Dzięgielewski „wąsatus”? Czyś to co gorszego od jakowego poganina albo co?–Pewnie, żeśmy od pogan lepsi – jeszcze szlachta…–A widzisz.A ja się urodziłem w siedmset dziewięćdziesiątym dziewiątym, a teraz mamy ośmset ośmdziesiąty szósty, to ileż mi jeszcze do setki brakuje, panie Dzięgielewski herbu Cykoria?–Ozoria, żeby po prawdzie powiedzieć, do usług księdza kanonika dobrodzieja.–Niech mu będzie.No, wiele? – Żebyś ksiądz kanonik miał dziewięćdziesiąt, toby brakowało dziesięć.–A żebym miał sto, toby nie brakowało nic, prawda?–E, kiedy to jegomość musi zaraz człowieka stropić.Jak się zaś od dziesiątki odejmie…–No, wiele, prędko?–Ouu, przecież to tak zaraz…–A nibyś taki, panie Dzięgielewski, w rachunkach nagły jak Żyd w tańcu.To już ci pomogę.Trzynastka mi brakuje do setki.Wieleż to czyni?–Właśnie chciałem powiedzieć, na psa urok, ośmdziesiąt siedem.–Trzynastka, panie Dzięgielewski, trzynastka, feralna cyfra.Ale, jakem szlachcic, jakem Piotr Załański, nie opuszczę Panu Bogu od setki ani dnia, na honor, nie opuszczę.Czym to jeszcze nie krzepki? Zeszłej niedzieli, pamiętasz waść, jakem huknął z ambony ku panu Karasowskiemu Bolesławowi z Wólki, co był zasnął w ławce, tak się wzdrygnął, aż mu okulary z nosa spadły.Oho ! Jeszcze się nie dam.Napiłeś się, panie Dzięgielewski, wódki?–Jakże, kiedy ksiądz kanonik tylko obiecać raczył?–No to wyjmijże karafeczkę z kredensu.A że dziś jest poniedziałek, a jutro wtorek, dwie.Nie tę, tamtą, tak.Na tę intencję łykniesz sobie naprzód anyżówki, potem kminkówki.–Za łaską księdza kanonika.– Łyknąłeś?–Niby tak.–Teraz drugą.–Niby już.–Zakąszę teraz pierniczkiem.Dobry?–Hm! hm! Delicje !–No to idźże teraz, panie Dzięgielewski, do domu, a kłaniaj się pięknie pani Dzięgielewskiej i pannie Anastazji Paprykowskiej, jej siostrze ciotecznej, a ja sobie.tymczasem pacierze poranne odmówię.Bóg z tobą, panie Dzięgielewski herbu Cykoria.–Całuję rączki księdza kanonika dobrodzieja.Ozoria!I pan Dzięgielewski obtarłszy rękawem płowe, siwiejące, długie wąsy pocałował księdza kanonika niżej łokcia i wyszedł.Wówczas staruszek przeżegnał się, złożył ręce na piersiach i począł chodzić po pokoju jednostajnym, wolnym krokiem, szepcąc półgłosem modlitwy, zaś stary gończy Zagraj, śpiący dotychczas pod kanapą, otwarł najprzód jedno oko, potem drugie, wstał, przeciągnął się, ziewnął, i jak to już od lat dawnych zwykł był czynić codziennie, puścił się krok w krok za swoim panem.Od czasu do czasu staruszek ręką muchy uprzykrzone odganiał, od czasu do czasu kłapał na nie zębami stary Zagraj, i tak chodzili obaj aż do śniadania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]