[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I z rozmachem uniósł kilof nad głowę, dbając usilnie, aby błysnąć nim ponad krawędzią rowu, podczas gdy ja skwapliwie pochyliłem się ku ziemi.Bitwa pod GrunwaldemPo szerokim, zalanym słońcem dziedzińcu poesesmańskich koszar, jak po dnie głębokiej studni wkopanej w kamienne ściany budynków, głucho, zacięcie wbijając w beton takt, szedł Batalion i śpiewał.Ręce jego, odziane w zielone rękawy odziedziczonych po żołnierzach z SS kurtek, podnosiły się energicznie do pasa i opadały ku ziemi w gniewnym, jednolitym zamachu, jakby to maszerował nie Batalion, a kroczył ufny w swą siłę i ochrypły śpiewem jeden zwielokrotniony człowiek.Tylko pstrokate nogi Batalionu, nakrapiane gdzieniegdzie jasną plamą wojłokowych chodaków, mąciły wojskową jednoznaczność wyrazu.Batalion, podobny z lotu do trzech zielonych gąsienic o pręgowanym, sfałdowanym grzbiecie i nieruchomym tułowiu, obszedł sztywno dziedziniec, przywalony drgającym słupem słońca; minął kolumnę rosłych ciężarówek amerykańskich, które wytrząsały ze swego wnętrza, jak z worka z gałganami, jaskrawą zawartość ludzi i bagażu; przybił gorliwiej beton pod wysmukłym, świeżo malowanym masztem, ponieważ wiatr zarzucał nań jak na wędkę barwną szmatę narodową; zelżał pod kupą bali, drew, ociekających igliwiem młodych sosen, ławek i krzeseł przygotowanych na wieczorne ognisko; skręcił ostro pod oszkloną niegdyś halą, w której odbywały się do niedawna patriotyczne wiece esesmańskie; zachrupotał wielonożnie po szkle z wybitych dokładnie szyb; urwał wpół słowa śpiew i wsunął się jak w tunel w mroczną czeluść hali, odgrodzoną od placu ostrym, słonecznym blaskiem i mięsistą, sczerniałą zielenią świeżo ciętych gałęzi.Oślepiająco kredowy wąż kurzu, który wlókł się za Batalionem, zwinął się u wejścia do hali, zszarzał, przypadł do ziemi i rozdęty przypadkowym podmuchem wiatru napęczniał, pękł, wzbił się w powietrze i rozpłynął się w nim bez śladu.Siedząc z kolanem przy podbródku na wąskim, twardym parapecię okna na trzecim piętrze jednej ze ścian studni i wygrzewając się nago na słońcu jak sparszywiały pies - przeciągnąłem się sennie, ziewnąłem z uznaniem i odłożyłem na bok zorganizowaną w którymś z pokojów oficerskich książkę, opowieść o bohaterskich, wesołych i chwalebnych przygodach Dyla Sowizdrzała i Lamma Pasibrzucha.- Panowie żołnierze - powiedziałem, odwracając się do sali, żeby z kolei wystawić na słońce plecy.- Batalion pomaszerował do kościoła na mszę arcybiskupią.Dobrze spełniliście swój obowiązek wobec Ojczyzny, która wszędzie na świecie jest tam, gdzie wy jesteście.Wolno spać dalej.Sala po prostu, po żołniersku śmierdziała zastarzałym, słonym potem nie mytych genitalii.Pod nie bielonymi ścianami, zdobnymi w bogoojczyźniane, hitlerowskie sentencje, stały dwa szeregi żelaznych, piętrowych łóżek; przez środek szły z gruba ciosane stoły, a pod ich nogami wałęsało się parę taboretów bez oparcia i błąkała się bezradna jak zagubione dziecko emaliowana spluwaczka.W powietrzu bzykały cienko wypasione, leniwe muchy i ciężko oddychali rozespani ludzie.- A jak maszerowali? Jak wojsko? Bo na ćwiczeniach łażą jak muzułman po błocie - odezwał się podchorąży Kolka, który spał przy ścianie od drzwi.Olbrzymi i żylasty, nie mieścił się w skąpym łóżku.Chociaż z okazji rozdziału niemieckich marynarek pokłócił się z oficerami i postanowił bojkotować wojsko, nie zrzucał nigdy sukiennego munduru; leżał w nim cały dzień na łóżku, dusił się od gorąca i bił podkutymi butami o żelazną poręcz, sypiąc za każdym poruszeniem fury słomy z przegniłego siennika na dolne łóżko, barłóg, na którym sypiałem.Krostowatą twarz zwracał nieodmiennie w stronę okna i patrząc bezmyślnie na mieliznę parapetu łapczywie wsłuchiwał się w śpiew i tupot Batalionu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]