[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Dopiero to zacząłem.Poczekaj, aż produkt będzie gotowy.Wysunął szufladę biurka i wyjął pękate cygaro.– Bywają dni, kiedy mam wszystkiego dosyć – rzekł.– Wtedy muszę coś pacykować, bo w przeciwnym razie na pewno bym zwariował.Danny milczał siedząc na swym krześle, a tymczasem Joe zapalił cygaro.– Prowadzę rozmowy z kilkoma członkami rady gubernatora.O tym, ile pieniędzy będzie Ośrodek potrzebował w przyszłym roku.Nie mam już dziś nastroju do pracy.Danny wzruszył ramionami.– Zdaje się, że interesują cię samoloty – spytał Joe po chwili.– Leciałeś już kiedyś?– Nie.– Jeden z moich przyjaciół kupił sobie niedawno nowy samolot.Powiedział, że mógłbym się nim przelecieć dziś po południu.Polecisz ze mną?Danny wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi.– Jasne!Pojechali na lotnisko samochodem Joego.Wzdłuż autostrady wciąż leżał miejscami brudny śnieg, ale niebo było bezchmurne, a słońce świeciło mocno.Samolot mienił się w słońcu.Był dwukolorowy, czerwono-biały, miał jeden silnik, nisko położone skrzydła i czteroosobową kabinę.Stał obok hangaru, na niewielkim lotnisku używanym jedynie przez prywatnych posiadaczy samolotów.Joe wcisnął się w siedzenie pilota, a Danny wspiął się za nim i usiadł po jego prawej stronie.Pulpit sterowniczy przed nim był cały pokryty wskaźnikami i instrumentami.Z pulpitu wystawało niepełne, jakby urwane koło sterownicze, a z podłogi dwa duże pedały.Joe pokazał wszystko Danny’emu: instrumenty, stery, rączkę gazu, drążki mieszanki paliwowej na podłodze, radio.– Wszystko jak w książkach – rzekł Danny.Joe skinął wesoło głową.– Zobaczmy, jak lata.Po kilku minutach mknęli już po pasie startowym.Silnik niemal ogłuszał Danny’ego swym rykiem, a śmigło było jak rozmyta mgiełka.Danny chwycił ręką pas bezpieczeństwa, którym był ściśle przypięty do siedzenia.Joe przyciągnął lekko ku sobie koło sterownicze i dziób samolotu uniósł się do góry.Danny doznał przez chwilę uczucia, jak gdyby żołądek opadł mu w dół.Ziemia nachyliła się, po czym jęła się oddalać.Byli w powietrzu.Danny patrzył, jak lotnisko maleje i coraz bardziej zostaje w tyle.Teraz Joe przechylił samolot na prawe skrzydło, tak iż Danny poczuł się, jak gdyby wisiał na pasach, a między nim i ziemią rozciągała się – z wyjątkiem okna, przez które patrzył – jedynie pusta przestrzeń.Potem wzbili się jeszcze wyżej.Samolot zaczął się trząść, niby na wybojach, przecinając duży puszysty obłok, i wynurzył się znowu, już ponad chmurami.Danny czuł, że śmieje się tak mocno, aż odczuł ból.– To jest wspaniałe! – wykrzyknął.Joe skinął głową.– To dobra maszyna.Ładna i stateczna.Daje się łatwo prowadzić.Przez chwilę lecieli w milczeniu, jeśli pominąć ryk silnika.Danny spojrzał w dół na pokrytą śniegiem, poplamioną cieniami obłoków ziemię, potem przeniósł wzrok na same obłoki – wielkie i majestatyczne, wreszcie zerknął jeszcze wyżej – na niesamowicie błękitne niebo.– Chcesz sam spróbować? – zawołał Joe przekrzykując ryk silnika.– Serio?Joe zdjął ręce z koła sterowniczego.– Przejmij stery.To nie jest trudne.Trzeba mierzyć dziobem w horyzont.Danny chwycił koło.Natychmiast samolot podskoczył do góry niby koń, który staje dęba pod jeźdźcem, którego nie zna czy, nie lubi.– Równo! Spokojnie! – wykrzyknął Joe.– Rozluźnij się.Opuść trochę dziób.O, tak.Danny powoli zaczął panować nad maszyną.– Hej, lecę sam!– Oczywiście – rzekł Joe i szeroko się uśmiechnął.Teraz Joe pokazał Danny’emu, jak kręcić kołem i jednocześnie naciskać pedały, tak aby samolot pochylał się gładko na skrzydło i robił zwroty.Pouczył go, jak operować rączką gazu i drążkami mieszanki paliwowej, jak rozumieć wskazania instrumentów.– Ale frajda! – cieszył się Danny.Znurkowali płytko kilka razy, po czym wykonali kilka zwrotów.Bez zbytniego pośpiechu, bez niepotrzebnego ryzyka.W końcu Joe powiedział:– Popatrz tam, w dół.Danny poszedł wzrokiem za palcem Joego.Daleko pod nimi, w pobliżu głównej autostrady, widać było zespół budynków.Dopiero po chwili Danny zorientował się, że jest to ich Ośrodek.– Wygląda stąd inaczej – rzekł Danny.– Taki mały.Potem jego wzrok spoczął na innej grupie budynków, z dala od autostrady, przylepionych do górskiego zbocza.Otaczał je kamienny mur; wyglądały jak relikt Średniowiecza.– Więzienie stanowe – rzekł Joe.Danny nic nie odpowiedział.– Świat jest duży – mówił Joe.– Musisz zacząć nań patrzeć z właściwego punktu.Wiem, że wiele rzeczy na tym świecie jest brzydkich.Ale rozejrzyj się teraz dookoła.To jest przecież niebrzydkie, prawda?Danny pokiwał głową.Stąd świat był naprawdę duży.Wzgórza ciągnęły się aż po horyzont, a wśród nich – niby gniazda – bieliły się miasteczka, połączone wstążkami rzek.– Ludzie budują swoje własne światy, Danny.I ty zbudujesz sobie taki świat, świat, w którym będziesz mieszkał do końca życia.Może on być duży i czysty.lub tak mały i brudny, jak był dotychczas.Wybór należy do ciebie.Zawrócili w kierunku lotniska i Joe wylądował.Potem pojechali do Ośrodka.Danny milczał przez całą drogę i myślał, myślał.XXIVGdy dotarli na miejsce, dochodziła już szósta.Danny pośpieszył prosto do stołówki.Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.Nogi uginały się pod nim i wiedział, że trzęsą mu się ręce.Piersi przygniatał mu coraz większy ciężar.Poszukał w kieszeni tabletek, ale bez skutku.„Musiałem zostawić w pokoju” – pomyślał w desperacji.Ralph i Hambone już kończyli jeść kolację.Robili to w iście rekordowym tempie.Gaduła kręcił się obok fontanny z pitną wodą, zaś Vic i Coop siedzieli w głębi sali.– Gdzie Liliput? – spytał.Czuł wzmagający się ból w piersiach.– W budynku administracji, tak jak mu kazałeś.Kiedy zgasną światła, wczołga się do tunelu i przetnie kabel telefoniczny.– Na co jeszcze czekamy? – zniecierpliwił się Ralph.– Chodźmy!Wyszli z budynku i wśród ciemności podążyli ku budynkowi elektrowni.Gdy byli już na tyle blisko, że mogli widzieć jego frontowe drzwi, wyszedł z nich konserwator i minąwszy ich, podążył w stronę stołówki.Ralph puścił się do przodu lekkim truchtem i wysunął się przed innych.– No, dalej naprzód – ponaglił ich i wszyscy pobiegli ku elektrowni.Danny biegł nieco z tyłu.Ledwie poruszał nogami i z trudem łapał oddech.Jego umysł był jednym wirem: Laurie, Joe, Lacey, Ralph.lot nad Ośrodkiem, widok świata zza ogrodzenia.Lacey zasypujący go gradem ciosów.twarz Laurie, gdy mu powiedziała, aby zapomniał.Nawet nie wiedział, jak znalazł się w elektrowni.Było to niby wkroczenie do innego świata.W środku panował upał i czuć było woń oleju.Olbrzymie cielsko generatora sięgało niemal sufitu i zdawało się, że zaraz rozsadzi ściany [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •