[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mordwin nie odpowiedział.Wróciłem do przerwanych rozmyślań.Jeśli ktoś nas obserwuje, to pewnie jesteśmy pod kloszem.I właśnie jego krawędź widzieliśmy z Kimem w mieście.Czyli bez względu na to, w którą stronę pójdę, natrafię na ścianę.A więc sprawdzenie tego będzie moim następnym zadaniem.I jeszcze jedna sprawa.Jakoś się tu dostaliśmy, prawda? Czyli w kloszu musi być otwór.Drzwi, brama.Trzeba poczekać, aż zrobi się ciemno.Jak długo tu jestem? Przynajmniej cały dzień.Ale jeść mi się nie chce, spać też nie.czyli śpię.Śpię?Bez sensu.Myślę, że gdy wszyscy wreszcie pójdą spać, będę mógł wzlecieć pod górę i dotknąć dachu.– Kiedy będzie noc? – spytałem Mordwina.– Co? – zdziwił się.– Noc.Nocy nie znasz? Jesteś Czukczą? – Noc? Jakim Czukczą?– Czukcze to taki naród.Latem nie ma u nich nocy.Nie rozumiał mnie.Z jego głowy usunięto pojęcie pór dnia.Po co?– A spać kiedy będziesz?– Nie będę – powiedział Mordwin.– Odpoczynek się skończył.Zaraz zacznie się czas boju.– To co będzie?– To co zawsze.– Obejrzał wyczyszczony grot kopii.– Najpierw pojedynek.Dzisiaj jest bardzo ważny pojedynek – do miasta już bardzo blisko.– A ich miasto gdzie jest?– Stąd nie widać.Przecież cały czas atakują! Prawie całą naszą ziemię zajęli.Nie rozumiesz?– Rozumiem.Więc nie pamiętasz czasu, kiedy nasi atakowali i podchodzili do ich miasta?– To musiało być przede mną.Ale na pewno kiedyś atakowaliśmy.Usłyszeliśmy krzyki.Pospieszyłem w tamtą stronę, Mordwin za mną.Okazało się, że to fałszywy alarm.Moi nowicjusze zobaczyli jakąś czarną kulkę i zaczęli do niej strzelać.Kulka odleciała.– Do kulek nie strzelać – powiedział Mordwin.Przybiegł Kania.Dowiedział się o kulce i potwierdził słowa Mordwina.– Co to za kulki?– Poczekaj, niedługo sam zobaczysz, w czas boju jest ich dużo.Coś w rodzaju żuków.– Nigdy nie widziałem takich żuków.– A jednak są.Strzelanie do nich to głupota.Zaraz potwory zaczną.Rzeczywiście, nie zdążył dokończyć, gdy w ścianę transzei za moimi palcami wbiła się strzała.Mordwin wyciągnął ją z gliny i podał mi.– Mają cięższe groty – powiedziałem.– Za to nasze dalej lecą – zauważył Kania.Szybko poszedł z powrotem.Mordwinowi kazałem zostać w transzei i pod pretekstem sprawdzenia flanki pobiegłem pochylony pod zwalone drewno.Kiepsko być niedoinformowanym.Nie sztuka było szpiegować w drugiej wojnie światowej: idziesz do kwatery Hitlera i zawczasu znasz nie tylko jej adres, ale i nazwiska wszystkich naczelników departamentów.Masz radiotelegrafistę, który posłusznie przekaże do centrali wszystkie twoje wymysły, i nawet naczelnika, który odpowie ci ojcowskim ochrzanem.A ja? Jestem szpiegiem w obozie wroga, którego nie widziałem, nie wiem, gdzie się kryje, po co ściągnął tu tylu ludzi i w dodatku włożył w ich mózgi fałszywą pamięć.Czy wie, że słabymi siłami bronimy pustego miasta? I w ogóle w jakim punkcie Galaktyki jesteśmy?Zacząłem wątpić, że kiedykolwiek wrócę do mojej Katrin i kierowniczki Kalerii.Stąd mogło nie być wyjścia.Według moich obliczeń, do rozpoczęcia tak zwanego czasu boju zostało najwyżej pół godziny.Po jakie licho zabrali nam zegarki?No dajcie mi odpowiedź choćby na jedno pytanie! Nie będę się już więcej narzucał.Rozmyślając w ten sposób, biegłem parowem w stronę zawalonych ścian i jakichś bierwion.Za tym wszystkim powinna płynąć rzeczka.Czy naprawdę płynie? To właśnie chciałem sprawdzić.Wszyscy myślą, że tak.Ja mam wątpliwości.A wiecie dlaczego?Dlatego że w tym rejonie kończyła się linia prostopadłych rowów.Tam się już w wojnę nie bawili.Gdyby było inaczej, każdy inteligentny dowódca rozciągnąłby pozycje swoich żołnierzy przynajmniej do rzeki, żeby osłonić flanki przed nieoczekiwanym manewrem.Ale oni nie myślą o nieoczekiwanych manewrach.Takie się tu nie zdarzają.Niewielka, półprzeźroczysta, jakby wypełniona dymem kulka przesunęła się przede mną i skręciła gwałtownie w bok.Wbrew temu, co mówił Kania, kulki nie były żywymi istotami.To mogły być sondy obserwacyjne.Hm, pomysł rodem z powieści fantastycznej, ale większość rzeczy w moim niedługim życiu miała taką samą genezę.Więc jedna sonda w tę czy w tę nie robiła większej różnicy.Na wszelki wypadek zacząłem iść szybciej, co nie było łatwe w tym rumowisku.Idealne miejsce na manewr otaczający! Wprawdzie byłem jeszcze blisko pozycji naszej armii, ale zaraz zacznie się zejście do rzeki.Minąłem na wpół zrujnowany drewniany, otynkowany budynek.Od razu za nim zaczynał się brzeg rzeki.Patrzyłem na nią.Rzeka jak rzeka.Woda stosunkowo czysta, widać nawet, jak omywa kamienie przy brzegu.Zbiegłem na dół i chciałem zanurzyć ręce w wodzie.Nic z tego.Tutaj ściana klosza była przezroczysta, za nią płynęła rzeka i był doskonały widok na drugi brzeg – tak samo pusty, zawalony bierwionami i chrustem, poprzecinany transzejami i parowami.Jakby wojna kiedyś toczyła się również poza kloszem, ale ktoś postanowił ją ograniczyć.Szedłem wzdłuż ściany, wodząc po nią dłonią.Postukałem.Sprężynowała jak guma, nie słychać było żadnego odgłosu.Nachyliłem się, sprawdzając, czy sięga do samej ziemi.To było dla mnie bardzo ważne – przecież gdzieś w ścianie muszą być drzwi, przez które zaganiają tu nowe partie żołnierzy.Ściana sięgała do ziemi.Zacząłem kopać i z pewnym zdumieniem odkryłem, że po wykopaniu dołka mogę wsunąć rękę pod ścianę.– Niech się pan nie wysila – rozległ się głos z tyłu.Zerwałem się i odwróciłem.– I tak pana złapią – dorzucił ten sam głos.Pater lama stał dziesięć metrów ode mnie, ale w ciszy tego świata, w którym nie słychać nawet szmeru wody, słyszałem jego szept tuż nad swoim uchem.W jego głosie nie było groźby.– Dlaczego? – spytałem.– Nie robię nic karalnego.– Ojojoj! – Pogroził mi cienkim palcem.– Porzucenie pozycji przed samą walką, zaryzykowanie pomyślności własnej karmy tylko po to, żeby dowiedzieć się, gdzie kończy się pole bitwy?– Czy to nie słuszne?– Słuszne? I mówi to człowiek, który zapomniał, że za jego plecami są ruiny rodzinnych domów, gdzie czekają na niego bliscy.Słowa były beznamiętne, lama nie liczył, że mu uwierzę, chciał tylko poddać mnie próbie.– Dobrze – powiedziałem, próbując przyjąć w jego oczach postać hrabiego Szejna.Widok zwiadowcy powinien odstraszyć tego dobrowolnego szpiega.Pater lama wstrząśnięty zaczął się cofać, potknął się o sterczący z ziemi sęk i omal nie upadł.– Spójrzcie na mnie, sierżancie! – usłyszałem twardy rozkaz.Odwróciłem się.Mój sobowtór – czyli ten, którego udawałem przed pater lamą – stał obok i niesympatycznie się uśmiechał.Lama ochłonął natychmiast.Pokręcił łysą głową, zamrugał – pewnie pomyślał, że miał halucynacje.Potem rozmawiał już tylko z wywiadowcą, zapominając o moim istnieniu.– Pragnę zameldować – oznajmił – że zachowanie sierżanta Siwego wydało mi się podejrzane już w czasie nauczania podstaw naszej religii.– Dlaczego? – spytał hrabia Szejn, szarpiąc prawy wąs.Oczy miał szare, jasne, a czarna oprawa rzęs nadawała im wyraz determinacji i dzikości.– Zachowywał się nieadekwatnie – wyjaśniał lama.– Postanowiłem go obserwować.Wraz z sierżantem Kimem odłączyli się i poszli na tyły.Niestety, nie zdążyłem pójść za nimi.Ale podejrzewałem ich coraz bardziej.– Naturalnie – przyznał wywiadowca.– A teraz, tuż przed czasem boju, sierżant porzucił pozycje powierzonego mu pododdziału i przybiegł tutaj.Szedłem za nim i zastałem go przy krawędzi odcinka bojowego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]