[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cato leży na boku, na samym szczycie Rogu, siedem metrów nad ziemią.Usiłuje złapać oddech, krztusi się, widzę go wyraźnie zza krawędzi konstrukcji.Wreszcie mam okazję go wykończyć.Nieruchomieję w połowie drogi na wierzchołek, zakładam nową strzałę na cięciwę i już mam ją posłać do celu, kiedy słyszę krzyk Peety.Odwracam się i zauważam, że dotarł do spiczastego końca Rogu, a zmiechy właśnie go dopadają.— Na górę! — wrzeszczę.Peeta rozpoczyna wspinaczkę, ale spowalnia go nie tylko ranna noga, lecz także nóż w zaciśniętej dłoni.Strzelam w gardło pierwszemu zmiechowi, który opiera łapy na 386metalu.Zdychając, młóci kończynami powietrze, przy okazji rozdzierając skórę kilku kompanom.Przyglądam się uważniej jego pazurom.Mają po dziesięć centymetrów długości i niewątpliwie są ostre jak brzytwa.Peeta jest już u moich stóp, mogę go złapać i wciągnąć wyżej.Przypominam sobie o Catonie, który czeka na szczycie.Wokamgnieniu się odwracam, lecz leży zgięty w pół, chyba bardziej przejęty watahą niż nami.Rzęzi coś niezrozumiale, dodatkowo zagłuszany przez węszące i warczące zmiechy.— Co? — krzyczę do niego.— Pyta, czy potrafią się wspinać — wyjaśnia Peeta, a ja ponownie skupiam uwagę na tym, co się dzieje u podnóża Rogu.Zmiechy zaczynają się gromadzić.Zbijają się w bandę, prostują i z łatwością stają na tylnych nogach, przez co zdumiewająco przypominają ludzi.Każdy ma ciało pokryte gęstą sierścią, niektóre prostą i gładką, inne kręconą, o zróżnicowanym ubarwieniu, od kruczoczarnej do tak jasnej, że kojarzą się z włosami blond.Jest w nich coś, co sprawia, że włosy jeżą mi się na głowie, ale nie potrafię sprecyzować, co to takiego.Zbliżają nosy do Rogu, węszą, liżą metal, drapią go łapami i wydają z siebie piskliwe szczeknięcia.Z pewnością w ten sposób się porozumiewają, bo wataha się cofa, jakby chciała zrobić miejsce u stóp konstrukcji.Jeden z nich, potężnie zbudowany zmiech o jedwabiście falującym futrze koloru blond, bierze rozpęd i skacze na Róg.Tylne łapy potwora muszą być niewiarygodnie mocne, bo ląduje 387zaledwie trzy metry od nas.Widzimy jego rozchylone, różowe wargi, z których wydobywa się warkot.Przez sekundę tkwi w miejscu i wtedy uświadamiam sobie, co jeszcze w wyglądzie mutantów budziło mój strach.Zielone, utkwione we mnie oczy rozwścieczonego zmiecha nie przypominają psich ani wilczych ślepiów.Są bez wątpienia ludzkie.Uzmysławiam to sobie i w następnej chwili dostrzegam na szyi stwora obrożę z wyraźną jedynką, ułożoną z kamieni szlachetnych.Dociera do mnie upiorna prawda.Blond włosy, zielone oczy, jedynka.To Glimmer.Nie panuję nad głosem, wydaję piskliwy wrzask i omal nie upuszczam strzały.Odwlekam śmierć zmiecha, świadoma, że w moim kołczanie jest coraz więcej wolnego miejsca.Chcę też wiedzieć, czy stwory potrafią się wspinać.Teraz, chociaż patrzę, jak zmiech się zsuwa, nie mogąc zaczepić łapami o metal, i słyszę powolny zgrzyt pazurów na blasze, przenikliwy niczym drapanie paznokciami po tablicy, strzelam zmiechowi prosto w gardziel.Jego ciało się skręca i z głuchym łomo-tem wali na ziemię.— Katniss? — Czuję na ręce uścisk Peety.— To ona! — chrypię.- Kto?Wodzę oczami po watasze, oceniam rozmiary i ubarwienie.Drobny, z rudym futrem i bursztynowymi oczami.Liszka! Inny, z popielatą sierścią i orzechowymi oczami to z pewnością chłopiec z Dziewiątego Dystryktu, który zginął, kiedy wyrywaliśmy sobie plecak! I jeszcze jeden, chyba najgorszy, najdrobniejszy zmiech o ciemnej, błyszczącej 388sierści, wielkich, brązowych oczach i obroży z jedenastką, wykonaną ze słomianej plecionki.Z nienawiścią obnaża kły.Rue.— Katniss, co jest? — Peeta potrząsa moim ramieniem.— To oni, oni wszyscy.Cala reszta.Rue, Liszka i.i pozostali trybuci.— Glos więźnie mi w gardle.Jęk Peety uświadamia mi, że i on ich rozpoznał.— Co oni im zrobili? To chyba niemożliwe.Czy to ich prawdziwe oczy?Ich oczy to najmniejsze z moich zmartwień.Co z ich mózgami? Czy stwory odziedziczyły wspomnienia trybutów? Czy zakodowano w nich szczególną nienawiść do naszych twarzy, bo przeżyliśmy, a oni zostali bezlitośnie zamordowani? Co z tymi, którzy zginęli z naszych rąk? Czy wierzą, że przybyli pomścić własną śmierć?Myśli przelatują mi przez głowę, a tymczasem zmiechy przypuszczają następny atak.Rozdzieliły się na dwie grupy, stanęły po bokach Rogu, napinają potężne mięśnie tylnych nóg i rzucają się w naszym kierunku.Zębata szczęka kłapie zaledwie kilka centymetrów od mojej dłoni, kiedy słyszę przeraźliwy krzyk, czuję, jak coś szarpie ciałem Peety.Zmiech ściąga go, a wraz z nim także mnie.Gdyby Peeta nie trzymał mnie za rękę, już leżałby na ziemi.Resztkami sił próbuję utrzymać nas oboje na zakrzywionym grzbiecie konstrukcji.Zauważam, że przybywają nowe mutanty.— Zabij to, Peeta! Zabij! — krzyczę.Choć nie widzę, co się dzieje, wiem, że musiał dziabnąć stwora, bo obciążenie się zmniejsza.389Wreszcie mogę wciągnąć Peetę na Róg i oboje wdrapujemy się wyżej, na spotkanie mniejszego zła.Cato jeszcze nie odzyskał pełnej władzy w nogach, ale oddycha coraz spokojniej.To jasne, że wkrótce dojdzie do siebie na tyle, by nas zaatakować, strącić w paszcze zmiechów.Napinam łuk, lecz śmiertelną strzałę posyłam w monstrum, które kiedyś musiało być Threshem.Kto inny potrafiłby skoczyć tak wysoko? Czuję chwilową ulgę, najwyraźniej jesteśmy już poza zasięgiem kłów.Odwracam się do Catona i w tej samej sekundzie Peeta gwałtownie się szarpie i znika.Jestem pewna, że dopadła go wataha, lecz czuję, że jego krew bryzga mi na twarz.Przede mną stoi Cato, niemal przy samej krawędzi Rogu, i trzyma Peetę za głowę, jednocześnie dusząc go w potężnym uścisku.Peeta wczepia się w jego rękę, ale brak mu sił, zupełnie jakby nie potrafił się zdecydować, czy ma się skupić na oddychaniu, czy tamować krwotok z rozszarpanej przez zmiecha łydki.Przedostatnią strzałę celuję w głowę Catona, świadoma, że nie uszkodzę mu tułowia ani kończyn, osłoniętych obcisłą cienką kolczugą w cielistym kolorze.To najwyraźniej wysokiej klasy pancerz ochronny z Kapitolu.Czy właśnie ta kolczuga znajdowała się w plecaku pozostawionym dla Catona podczas uczty? W ten sposób chciał się obronić przed moimi strzałami? Cóż, organizatorzy zapomnieli dostarczyć mu osłonę na twarz.Cato się śmieje.— Zastrzel mnie, a on zwali się razem ze mną.390Racja.Mogę zabić Catona, lecz wówczas spadnie w szpony zmiechów, a Peeta wraz z nim.Pat.Nie mogę zastrzelić Catona bez zabicia Peety.Cato nie może zamordować zakładnika, bo wówczas moja strzała przeszyłaby mu czaszkę.Stoimy niczym posągi, oboje szukamy wyjścia z klinczu.Moje mięśnie są napięte tak mocno, że lada moment mogą pęknąć.Zacisnęłam zęby z taką siłą, jakbym je miała połamać.Zmiechy milkną, słyszę tylko dudnienie krwi w zdrowym uchu.Wargi Peety przybierają siną barwę.Jeżeli szybko czegoś nie zrobię, to się udusi, a wtedy Cato wykorzysta jego zwłoki jako broń przeciwko mnie.W gruncie rzeczy jestem pewna, że Cato ma właśnie taki plan, bo przestaje się śmiać, a na jego wargach pojawia się triumfalny uśmieszek.W ostatnim odruchu obronnym Peeta unosi palce u nurzane we krwi z rany w nodze i przysuwa je do ręki Catona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]