[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Połów ryb (mówię tu o połowie na pełnym morzu) jest bezwzględnie kwestią szczęścia.Co się zaś tyczy mych nieprzyjaciół, mało mnie oni obchodzą.Jest na przykład taki pan, który, mówiąc w przenośni, korzysta z każdej sposobności, aby mnie podeptać.Obraz ten jest mało wdzięczny, lecz odpowiada ściśle temu, co się zdarzyło — i to nie raz, ale wielokrotnie.Nie wiem dokładnie, jak dawno ów krytyk oddaje się swym sporadycznym ćwiczeniom, których sezon jest uzależniony od zwyczajów przyjętych w przemyśle wydawniczym.Ktoś zwrócił mi na niego uwagę (naturalnie pod postacią drukowanego artykułu) jakiś czas temu i od razu poczułem coś w rodzaju opornej sympatii do tego krzepkiego człowieka.Nie szczędzi ani źdźbła mojej istoty: bowiem istotą pisarza jest jego dzieło, reszta to tylko czczy cień bezkrytycznie kochany lub nienawidzony.Ani źdźbła! Lecz sentyment, do którego się przyznaję, nie jest afektowanym lub też przewrotnym kaprysem.Ma głębsze i, pozwolę sobie mniemać, bardziej szacowne źródło niż wybryk bezpodstawnej czułostkowości.Sentyment ów jest o tyle usprawiedliwiony, że powstał (opornie) pod wpływem pewnej okoliczności, nawet kilku okoliczności.Na przykład ta krzepkość, która jest tak często oznaką moralnej równowagi.To przecież ważka okoliczność.Zapewne czuć się podeptanym to do przyjemności nie należy, ale za samą dokładność tej operacji — dowodzącą nie tylko starannego czytania, lecz prawdziwego wmyślenia się w dzieło, którego zalety i wady nie znajdują się na powierzchni — za samą tę dokładność można być wdzięcznym, bowiem przydarza się autorowi, że potępią jego dzieło wcale go nie przeczytawszy.To jest już najgłupsza z przygód, jakie mogą spotkać pisarza puszczającego się na duchową wędrówkę wśród krytyki.Naturalnie, że z takiej przygody nic złego wypłynąć nie może, ale przyjemna nie jest.Taką samą przykrość się czuje, odkrywając karcianego oszusta wśród gromady uczciwych luda w przedziale trzeciej klasy.Jawny bezwstyd tego rodzaju postępowania, liczącego chytrze na ludzką głupotę i łatwowierność, cyniczna, bezczelna gadanina, którą jawnie się ludzi nabiera, zapewniając przy tym, że gra jest rzetelna, wszystko to przyprawia o mdłości z obrzydzenia.Uczciwa gwałtowność przeciętnego człowieka prowadzącego uczciwą grę — nawet jeśli chce nam dać po łbie — może się wydać rażąca, ale nie wykracza poza obręb przyzwoitości.Wyrządza człowiekowi szkodę, ale go nie obraża.Można czuć pewien szacunek dla uczciwości, choćby się jej skutki odczuwało dotkliwie na swej niegodnej skórze.Ale jest oczywiste, że nieprzyjaciela tego rodzaju nie osaczy się tłumaczeniem, nie udobrucha wymówkami.Gdybym usiłował wysunąć swą młodość jako usprawiedliwienie dla naiwności przebijającej z tych kart, ów krytyk odpowiedziałby zapewne: „bzdury”! i kropnąłby wściekłe półtorej kolumny druku.A przecież pisarz nie jest starszy od pierwszej swej książki; niezależnie od błahych oznak starzenia się, które towarzyszą nam w tym doczesnym życiu, stoję tu w wieńcu krótkich piętnastu wiosen na czole.Tedy zważywszy, że w tak młodym wieku pewna naiwność uczuć i wysłowienia się jest dopuszczalna, stwierdzam, iż w gruncie rzeczy mój poprzedni etap życia nie był dobrym przygotowaniem do literackiej kariery.Może nie należy tu użyć przymiotnika: literackiej.To słowo przywodzi na myśl poufne stosunki z literaturą, a także rodzaj umysłu i sposób czucia, do których nie śmiem rościć pretensji.Ja tylko kocham literaturę; ale ta miłość jeszcze nie pasuje na literata, tak jak miłość do morza nie wystarcza, aby być marynarzem.I bardzo jest możliwe, że kochani literaturę w ten sam sposób, w jaki literat kocha morze, na które spogląda z brzegu — ów teren wielkich wysiłków i wielkich czynów zmieniających oblicze świata, ów wielki, otwarty szlak wiodący do przeróżnych nie odkrytych krain.Może powinienem raczej powiedzieć, że życie na morzu — a nie myślę tu o krótkiej próbie, tylko o całym szeregu lat, które składają się na porządny okres służby — że życie na morzu nie jest dobrym przygotowaniem do życia pisarza.Ale uchowaj mnie Boże od podejrzeń, iż się wypieram mych mistrzów z pokładu.Nie jestem zdolny do tego rodzaju odszczepieństwa.Wyznałem już swoją zbożną cześć dla ich cieni w trzech czy czterech opowieściach i kto jak kto, ale właśnie powieściopisarz musi być szczery względem samego siebie, jeśli dba o swoje zbawienie.Chcę przez to po prostu powiedzieć, że szkoła morskiego życia nie przygotowuje należycie do znoszenia krytyki literackiej.Tylko to i nic więcej.Ale ten brak jest dość poważny.Jeśli wolno przekręcić, odwrócić, dostosować (i zepsuć) określenie dobrego krytyka przez pana Anatola France’a, to pozwolę sobie powiedzieć, że dobrym pisarzem jest ten, który patrzy bez wyraźnej radości lub przesadnego smutku na przygody swej duszy wśród krytyki.Nie mam bynajmniej zamiaru narzucać uważnemu czytelnikowi fałszywego mniemania, jakoby krytyka na morzu nie istniała.To byłoby nieuczciwe i nawet nieuprzejme.Na morzu wszystko można znaleźć, zależnie od tego, czego się szuka — walkę, spokój, romantyzm, najskrajniejszy naturalizm, ideały, nudę, wstręt, natchnienie — i wszelkie możliwe okazje, nie wyłączając okazji do ośmieszenia się, zupełnie jak w literackim zawodzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]