[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zimno lodowe rąk objęło rozpaloną głowę obręczą i gdyby nie ona, płomień z wewnątrz mógłby ją może rozsadzić albo przepalić.Tworowski trwał tak z rękoma na skroniach, nieruchomy, zastygły, bezsilny i bezwolny.Świece przybladły, tak że mrok po kątach dotąd leniwie śpiący ruszył się z legowisk i czujnie, bacząc na drogę i obchodząc z dala świetliste koło, okrążył je ostrożnie i popełzał w stronę Bluma; zaczął się powoli piąć na jego ciało, czujny na każde żywsze odetchnienie świec, a wreszcie, chwilę upatrzywszy, w której światło świec omdlało zupełnie, zbladłszy od wysiłku, mętny mrok położył nagle szeroką swą dłoń na wykrzywionej twarzy Bluma, nakrył ją zupełnie i zgasił świecący w jego oczach śmiertelny, bezgłośny strach.W tejże chwili ogarnęło Tworowskiego niesłychane osłabienie; nie zważał już na nic, nie odczuwał o kilka kroków strasznej obecności Bluma.Rozwarł szeroko usta spieczone i bezwładne i oddychał ciężkim powietrzem, dźwigającym ku górze zapachy perfum.Jak by w nim coś topniało, jak by żyły zmienione w stężałe sople lodowe zaczęły topnieć od gorąca mózgu; uczuł pierwszy dreszcz od tej strasznej chwili, w której skamieniał zaciskając ręce dookoła chudej szyi Bluma; jakaś omdlałość dobra spłynęła mu w ciało i usypiała łagodnie krew.Odjął ręce od skroni – i ręce opadły bezwładnie niezdolne do żadnego żywszego ruchu; powieki zaciężyły mu nagle; chciał je unieść z trudem w górę, lecz zamknęły się znowu, oczy mu gasły już zupełnie; szum w głowie ustawał, a właściwie oddalał się gdzieś w przestrzeń; słyszał już teraz coś podobnego do szumu oddalonego morza albo do monotonnego łkania oddalonego miasta, które szybko opuszczał, a im dalej był, tym to łkanie stawało się cichsze, raz jeszcze się podniosło jak by naniesione wiatrem i skonało w ciszy.Jakaś czająca się myśl, czekająca, aż zamęt w mózgu ustanie, ostrożnie pełzała jak gad, co macki przed siebie wyciągając, posuwa się czujnie; potem spadła na mózg jak ptak drapieżny, a Tworowski uczuł dziwny ból.Myślał:– Zabiłem Bluma…Zdziwił się; przez cały czas bezwładności i stężenia wszystkich władz widział przed sobą lub tam, obok drzwi, wykrzywionego trupa Bluma bardzo wyraźnie, a teraz się zdumiał, jak by się dowiedział rzeczy niespodziewanej i nieoczekiwanej.– Zabiłem Bluma!… – powtórzył twardo w myśli, aby się przekonać o jej znaczeniu, lecz tym razem zdumienie zaczęło róść, powaliło w nim od razu bezsilną, omdlałą senność i rozrastać się poczęło błyskawicznie w lęk, w trwogę, w przestrach niezmierny, w przerażenie, w rozpacz, która go wreszcie ogarnęła i wypełniła, trzęsąc zmęczonymi jego rękoma, otwierając gwałtem i brutalnie powieki, tłukąc w serce, gniotąc gardło.Potem go ta sama przerażona rozpacz, jak by ująwszy pod pachy, podniosła stawiając nagle na nogi.Tworowski się zachwiał i kierowany tym bezbrzeżnym lękiem, tym dziwnym lękiem, który się niczego nie lęka i który przerażonego człowieka gna nad brzeg przepaści właśnie, skąd chciał uciec przerażony, albo go ciągnie z wysokości wieży, choćby się rękoma chwycił kurczowo kamiennej balustrady; albo go popycha, uderzając w stos pacierzowy, ku zielonemu bagnu patrzącemu wężowym, przyciągającym okiem.Śmiertelnie wylękły, wziął świecę z biurka, zasłonił ją ręką, aby nie zgasła, i wpatrzony nieruchomym wzrokiem w trupa Bluma, szedł ku niemu…Mrok, przerażony zbliżający się światłem, zerwał się z obrzękłej twarzy Bluma jak rój much biesiadujących na padlinie, twarz zabłysła czerwonym refleksem, oczy znów spojrzały ohydnym, okropnym wzrokiem.Tworowski stał nad trupem i patrzył.Oświecił twarz Bluma z góry i wpił się w nią oczyma, które z nieruchomych stały się nagle wściekłe i zabłysły, zapaliwszy się od gorącej fali, która je zalała od mózgu płynąc.Tworowski miał w tej chwili w twarzy bydlęcą, bezmyślną wściekłość, ścisnął zęby i patrzył jadowicie z uporem, ze złością niemą, okropną; wyglądał jak szakal nad trupem; a ten patrzył w górę zachłyśnięty tą wstrętną, różową pianą, ściekającą mu po brodzie, wykrzywiony nawet pociesznie, genialny człowiek, Izydor Blum.Tworowski stał długą chwilę, potem, zdaje się, krew mu zalała oczy, bo twarz nagle skurczył, odstąpił o krok jeden, potem z całym rozmachem kopnął Bluma.A ten, jak człowiek głęboko śpiący, przewalił się ciężko na drugą stronę i spał dalej.Ale patrzył wciąż w górę, uporczywie, śmiesznie.Tworowski stał długą chwilę jeszcze, potem czoło nagle zmarszczył, zaczął nasłuchiwać i zaniepokoił się; przypomniał sobie, że o kilka stąd kroków śpi służący; więc na palcach, osłaniając wciąż ręką świecę, ostrożnie przeszedł jeden pokój, potem drugi, przystanął przy drzwiach wiodących do ostatniego pokoju, zaparł oddech i słuchał.Uspokoił się; famulus spał ciężko; więc znów na palcach czujnie idąc wrócił do pokoju, w którym leżał Blum, postawił na biurku świecę, a sam usiadł przed nim.Zmęczył się…Zmęczony był nad wyraz, tym śmiertelnym zmęczeniem, które nie umie znaleźć sobie rady, aby się napoić siłą, lecz zdolne jest tylko do płaczu; człowiek, którego takie zmęczenie ogarnie, resztkę gasnących sił zużywa na to, aby się zmusić do płaczu, do dziecinnego płaczu, bo mu jest beznadziejnie żal – samego siebie; wtedy go jedna myśl nurtuje, głupia myśl na żałosny temat nieskończonej samotności, beznadziejnego opuszczenia, nie nazwanej krzywdy.Naiwna melancholia zjawia się w mroku łagodna i dziecięca, a człowiek, tym dziwnym zmęczeniem chory, ręce ku niej wyciąga, zadowolony z tego, że przyszła.I płacze.Sam nad sobą płacze płaczem rozpieszczonego dziecka, którego uspokajać wtedy nie można, gdyż najcichsze słowa uspokajającej pieszczoty do tym większego płaczu go pobudzą.Tworowski począł w ten sposób płakać nad sobą bez łez, bezgłośnie; tym neurastenicznym roztkliwieniem człowieka, któremu się wydało w pewnej chwili, kiedy kwiaty zbyt szybko zwiędły albo kiedy deszcz spadł niespodzianie, że mu się dzieje krzywda, na dowód tego, czym się żywiła jego dusza od dni wielu, na dowód mniemania, że go uciska coś bezustannie i pcha w przepaść, coś, czego nazwać nie umie, lecz co twarz ma złą i sieje smętek; co się pochyla nad jego łóżkiem i szeleści; co mu wróży śmierć wszystkimi strasznymi, banalnie groźnymi znakami neurastenicznej poezji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]