[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za tym pokojem znalaz³am siê w piekle.W moim œnie.ujrza³am g³owy.G³owy m³odych kobiet.Ujrza³ammur, na którym przybito odciête cz³onki.Stos piersi, sterty jelit, w¹trób, p³uc,oczu i.nie, nie mogê powiedzieæ.Wszêdzie wokó³ brzêcza³y muchy,jeden niski dra¿ni¹cy brzêk.Belzeebubzeebubzeebub, bzycza³y.Nie mog³am oddychaæ,wybieg³am stamt¹d i o œcianê wsparta zap³aka³am.- Prawdziwa lisia nora - wtr¹ca jasnow³osa.(- To byæ nie mo¿e - mruczê).- Nieporz¹dne z nich stwory.Gromadz¹w swych jamach koœci, skóry i pióra swoich ofiar.Francuzi zw¹ go renard,Szkoci Tod.- Nikt nie wybiera sobie nazwiska - mówi ojciec mej wybranej.Prawie dyszy, jak wszyscy.W blasku i cieple ognia s¹cz¹ piwo.Na œcianie zawieszono ryciny z polowañ.Ona mówi dalej:- Z zewn¹trz dobieg³ mnie trzask i ha³as.Pobieg³am w stronê, z której przysz³am, po czerwonym kobiercu,szerokimi schodami - za póŸno! — drzwi siê otwiera³y!Rzuci³am siê ze schodów — spadaj¹c, wiruj¹c —znalaz³am siê pod sto³emi tam siê ukry³am, dygocz¹c, modl¹c siê w rozpaczy.Unios³a rêkê.- To by³eœ ty, panie.Wszed³eœ do œrodka,z trzaskiem otwar³eœ drzwi, wpad³eœ do domu,ci¹gn¹c za sob¹ m³od¹ dziewczynêza rude w³osy i gard³o.W³osy mia³a d³ugie, rozpuszczone; krzycza³a i walczy³a,próbuj¹c siê uwolniæ.Zaœmia³eœ siê g³êboko, zlany potemi uœmiechn¹³eœ od ucha do ucha.Spogl¹da na mnie gniewnie z rumieñcem na twarzy.- Wyci¹gn¹³eœ stary miecz, mój panie, i chocia¿ krzycza³apoder¿n¹³eœ jej gard³o, od ucha do ucha.S³ucha³am, jak ciê b³aga, wzdycha, wrzeszczy.Zamknê³am oczy, modl¹c siê, póki nie ucich³a,co zrobi³a po d³ugim, bardzo d³ugim czasie.Podnios³am wzrok.Z uœmiechem unios³eœ swój mieczrêk¹ sk¹pan¹ w krwi.- W twoim œnie - przypomnia³em.- W moim œnie.Le¿a³a na marmurze, a ty zacz¹³eœ r¹baæ,szarpaæ, dyszeæ, dŸgaæ, raz po raz.Odr¹ba³eœ jej g³owê od cia³a,wepchn¹³eœ jêzyk miêdzy czerwone usta.Odci¹³eœ jej rêce.Blade bia³e d³onie.Rozpru³eœ stanik i odci¹³eœ piersi.Potem zacz¹³eœ szlochaæ i zawodziæ.I nagle,œciskaj¹c w d³onid³ugie rude ogniste w³osy,pobieg³eœ z g³ow¹ na górê.Gdy tylko znikn¹³eœ,uciek³am przez otwarte drzwii na Betsy wróci³am do domu bia³¹ drog¹.Wszystkie oczy zwrócone s¹ na mnie.Odstawiam kufelna stare deski sto³u.- To byæ nie mo¿e -mówiê jej,mówiê wszystkim.- Nie tak by³oi niech Bóg broni,by siê tak zdarzy³o.To tylkoz³y sen.Nikomunie ¿yczê podobnych snów.- Zanim umknê³am z tego miejsca rzezi,i nim zagoni³am niemal na œmieræ biedn¹ Betsy,zanim uciek³am star¹ bia³¹ drog¹,czerwonym tropem krwi(I czy to œwini poder¿n¹³eœ gard³o, panie Lisie?),zanim wróci³am do gospody ojcai pad³am na ich oczach jak zemdlona,przed moim ojcem, braæmi, przyjació³mi.Sami uczciwi farmerzy, ³owcy lisów.Tupi¹ teraz w pod³ogê czarnymi butami.-.przed tym wszystkim - mój panie Lisie –pochwyci³am z pod³ogi, twojej zlanej krwi¹ pod³ogi,jej d³oñ, mój panie.D³oñ owej kobiety,któr¹ na mych oczach rozr¹ba³eœ.- Nie tak to by³o.- To nie by³ sen.Ty potworze.Sinobrody.- Nie tak by³o.- Ty Gilles-de-Rais.Bestio.-1 niech Bóg broni, by tak siê zdarzy³o!Teraz uœmiecha siê, lecz bez radoœci.Br¹zowe loki okalaj¹ twarz,ró¿e wij¹ce siê wokó³ altany.Policzki p³on¹ plamami czerwieni.- Spójrz, panie Lisie! Jej d³oñ! Bia³a d³oñ!Wyci¹ga j¹ spomiêdzy piersi (pokrytych piegami;marzy³em o tych piersiach),ciska na stó³.Spoczywa tu¿ przede mn¹.Ojciec, bracia, krewnipatrz¹ na mnie zg³odnialikiedy j¹ podnoszê.W³osy by³y rude i cuchn¹ce.Szpony i poduszki szorstkie.Jeden koniec krwawy,krew jednak ju¿ zasch³a.- To nie d³oñ - oznajmiam.Ale pierwszapiêœæ pozbawia mnie tchu,dêbowa pa³ka uderza mnie w ramiê,zrywam siê z miejsca,czarny but powala mnie na ziemiê.A potem spada na mnie grad uderzeñ,zwijam siê w k³êbek, jêczê, modlê siê i œciskam w palcachodciêt¹ ³apê.Mo¿e nawet p³aczê.I nagle widzê j¹,blad¹ dziewczynê o jasnych w³osach,uœmiech dotar³ ju¿ na jej wargi.Kiedy wymyka siê z gospody, szarooka,niezmiernie rozbawiona, widzê d³ug¹ spódnicê.Ma jeszcze do przebycia wiele mil tej nocy.A gdy odchodzi,z miejsca na pod³odze,dostrzegam ogon miêdzy jej nogami;krzykn¹³bym, ale nie mogê ju¿ mówiæ.Pobiegniena czterech ³apach, hen, w dal, bia³¹ drog¹.A jeœli przybêd¹ myœliwi?Jeœli przybêd¹?B¹dŸ œmia³y, szepczê tu¿ przed œmierci¹.Œmia³y, lecz nie nazbyt œmia³y.Tak koñczy, siê moja historia.KRÓLOWA NO¯YMoment ponownego pojawienia siê niewiasty zale¿y wy³¹cznie od naszego uznania.- Will Goldstone, Sztuczki i z³udzeniaGdy by³em ch³opcem, od czasu do czasuodwiedza³em dziadków(starych ludzi: wiedzia³em, ¿e s¹ starzy czekoladki w ich domupozostawa³y nie zjedzone, póki siê nie zjawi³em;wówczas tak w³aœnie wygl¹da³a staroœæ).Dziadek zawsze przyrz¹dza³ œniadanie o œwicie:dzbanek herbaty, dla niej, dla niego i dla mnie,tosty i marmoladê(srebrnej i z³otej marki).Lunch i obiadnale¿a³y do babki, kuchniaby³a jej królestwem, rondle i ³y¿eczki,tasak, trzepaczki i no¿e, oto jej wierni poddani.Wraz z nimi pichci³a obiad, nuc¹c pod nosem piosenkê:Daisy, Daisy, odpowiedz proszê mialbo czasami:Pokocha³am ciê, choæ nie chcia³am,Nie chcialam.G³os mia³a kiepski, nie ma o czym mówiæ.Interes nie szed³ najlepiej.Dziadek ca³e dnie spêdza³ na samiutkim strychu,w maleñkiej ciemni, do której nie wolno mi by³o wchodziæwywo³ywa³ z ciemnoœci papierowe twarze,pozbawione radoœci wakacyjne uœmiechy obcych ludzi.Babka zabiera³a mnie na szare spacery promenad¹.Zwykle zwiedza³em ma³¹ mokr¹ ³¹czkê za domem,bujne krzaki je¿yn i ogrodow¹ szopê.Dla dziadków by³ to trudny tydzieñ:musieli zabawiaæ ciekawskiego ch³opca, tote¿pewnego wieczoru zabrali mnie do Królewskiego Teatru Królewskiego.Variétés!Œwiat³a zgas³y, unios³a siê czerwona kurtyna.Popularny komik z tamtych czasówwyszed³ na scenê i j¹kaj¹c siê, przedstawi³ g³oœno (zawsze tak zaczyna³),wyci¹gn¹³ wielk¹ szybê, po czym stan¹³ za ni¹,podnosz¹c rêkê i nogê; ujrzeliœmy ichodbicie,zdawa³o siê, ¿e lata — jego popisowy numer,wybuchnêliœmy zatem œmiechem.Opowiedzia³ dowcip,kiepski.Jego niezdarnoœæ, niezrêcznoœæ- oto, co przyszliœmy ogl¹daæ.Oszo³omiony okr¹g³y okularnik przypomina³ mi nieco mego dziadka.Potem zaœ znikn¹³.Jakieœ panie zaczê³y tañczyæ, machaj¹c nogami.Piosenkarz zaœpiewa³ coœ, czego nie zna³em.Na widowni siedzieli starzy ludzie,podobni do mych dziadków, zmêczeni, na rentach,wszyscy œmiali siê i klaskali.Podczas przerwy dziadekstan¹³ w kolejce po lody i dwie rurki z kremem.Zjedliœmy nasze lody, gdy œwiat³a przygas³y.Kurtyna bezpieczeñstwa unios³a siê, po niej ta w³aœciwa.Grupka pañ znowu odtañczy³a swój taniec,potem znów hukn¹³ grzmot i w ob³oku dymupojawi³ siê magik.Uk³on i oklaski.Zza kulis wysz³a uœmiechniêta pani,Migota³a.Lœni³a.Uœmiecha³a siê.Spojrzeliœmy na ni¹ i w tym momencie z czubków jego palców wyros³y kwiaty,z r¹k posypa³ siê deszcz jedwabnych proporców.Flagi wszystkich narodów - powiedzia³ dziadek, tr¹caj¹c mnie ³okciem.Ukry³ je w rêkawie.Od wczesnej m³odoœci(nie potrafi³em wyobraziæ go sobie jako dziecka),dziadek, wed³ug w³asnych s³Ã³w,by³ jednym z ludzi, którzy wiedz¹, jak siê rzeczy maj¹.Zbudowa³ w³asny telewizor,tu¿ po œlubie z babci¹, sama mi o tym opowiedzia³a;ogromne pud³o z maleñkim ekranem.By³o to w czasach sprzed zwyk³ych programów;ogl¹dali go jednak, niepewni,czy widz¹ ludzi, czy te¿ mo¿e duchy.Mia³ te¿ patent na coœ, co sam wynalaz³,ale co nigdy nie trafi³o do produkcji.Kandydowa³ do rady miejskiej, lecz skoñczy³ jako trzeci.Potrafi³ naprawiæ golarkê i radio,wywo³aæ film, zbudowaæ domek dla lalek.(Dom dla lalek nale¿a³ do mej matki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]