[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A powinnam zapomnieæ.Mówi³, ¿e jest kaskaderem – doda³ mniej pewnie.Widzê, jak kaskader siê naprê¿a, napina miêœnie i uwznioœla jej twarz tanimuœmiechem.Jest mu wierna – i to jest kopalnia godnoœci jej.Ale nie chcia³em takim swoim spojrzeniem ci¹¿yæ na jej twarzy.Piêkny dzieñpochwali³em.Ona kiwa potakuj¹co g³ow¹, zauwa¿a swój ból i przytomnym okiem patrzy nigdzie.Pierwszy raz w ¿yciu, pomyœla³em, zaczyna za³atwiaæ to, co by³o do odrobienia.Ju¿¿yje!by³em i ja œwiadkiem tego, jak mnie szanuj¹; by³em: i jeszcze jestem; podda³emsiê nowejrzeczywistoœci, o której marzy³em od lat, nowa praca, œrodowisko, w ogóle.Mistrz,mój Profesor, to jest dopiero ktoœ! Krz¹taj¹ siê wszêdzie zgodnie,spokojniutko.Jeden tylkoma dziwnie fioletowe, denaturatowate oczy.Ale spojrzeniem mnie nie dotyka.Jakniczegoi nikogo; ci¹gle liczê tylko na to, ¿e i o moim istnieniu nie wie.G³osy innes³yszê, spokojnei rzeczowe, tss, wymieniono dlaczegoœ Profesora.– Przys³a³ go tutaj?– Tak, profesor Adam Pastuch.– Pastuch?– Przecie¿ to œwiatowej s³awy ten.– Tak ale by³ d³ugo zawieszony zdaje siê.– Zawieszony? Ju¿ odwieszony.– Ale umar³ pewnie.– Umar³?– Jakoœ niedawno.Wczoraj czy przedwczoraj, czyta³em.– Ach tak? To kto go nam tak naprawdê poleca?– Naprawdê? – to ju¿ chyba nikt.Widzê porozumiewawcze spojrzenia.Oni mnie odkryj¹! A za mn¹ nikt nic.Jeszczemnie nie dotykaj¹, ale.Któregoœ dnia – –Budzê siê ca³y mokry jak szczur.I znów zasypiam.Jeszcze jest ciemno.– Z których to jest, chcia³em powiedzieæ– –– Jak najbardziej autentyczny spo³eczny awans, kolego! Pastuch od pasienia.– Ale to by³o przed wojn¹.– Przed wojn¹ i z takim nazwiskiem?– Dzisiaj by sobie zmieni³.– Ka¿dy by zmieni³.– Ale nie on, mo¿e dlatego umar³?– Kto w koñcu tak naprawdê czyta³ ten jego tekst?– A czy to siê daje czytaæ?– I to nie jego w dodatku, tylko pupilka, kogoœ nam tu podstawia!Nie s³ysza³em wiêcej, wola³em nie s³yszeæ, s³ysza³bym raczej chrobot ichpazurków, tenz denaturatowatym okiem ju¿ na mnie patrzy! Och, muszê siê ruszyæ, choæby nadrugi bok,inaczej nigdy siê st¹d nie wyrwê! Ruszyæ, zaraz mnie poskrobi¹.I wtedy bêdêznów – najawie!Preeecz!!odwiedzaj¹ wierzbê, patrz wierzba mówi¹, patrz¹ na wyprzódki, a jak te witkijak w³oskiu³o¿y³a, jaki to ma spokój dooko³a, a szerokie pole – – –1975–76Bycza niemownoœæIW przeœwicie ga³êzi, daleko, p³yn¹ce ptaki.Gdzieœ na dachu nieba wirowa³ydostojnie,powoli, spada³y nawet w jednym rytmie, wed³ug punkt po punkcie zagarniaj¹cegobezw³adu.Jak siê obudzi³em, by³em jeszcze myœl¹ przy nich.Wiedzia³em, ¿e szerok¹ mam³¹cznoœæw tej chwili, krótkiej i wiecznej.Widocznoœæ w przesz³oœæ i na przysz³oœæ.Tak¿e³¹cznoœæ z ludŸmi, z którymi siê dzisiaj spotkam.Podzielê to rozszerzenie.Co prawda tutaj wci¹¿ by³em sam.Ale wiedzia³em nareszcie, ¿e naprawdê sam.Odmienny od innych – w tej nag³ej ³¹cznoœci z nimi.Wiêc jestem rozumiany, bo pozna³em wspólnoœæ.Przysz³oœæ, ta jedna z odmianwspólnejprzesz³oœci, nie zaczyna siê ju¿ tylko od samych tajemnic.Chcia³bym teraz, chcia³bym chocia¿ raz pomieszkaæ w takim mieœcie, w którymka¿dy,kto siê zjawi, jest wa¿ny.I ma dla siebie rzekê, przejrzyste powietrze.Fabryki, przestronneulice.Wszêdzie, gdzie tylko wejdziesz, zauwa¿¹ ciê! Mo¿esz sobie nawetpomyœleæ, ¿e jesteœna pierwszym miejscu! Ka¿dy mo¿e du¿o myœleæ! Po drugiej stronie ulicy, gdyzajdzieszzmêczony, czeka na ciebie cicho przyczajony pokój.S¹siedzi, dom ca³y na ciebiedyskretnie czeka.Twoja obecnoœæ przesta³a ju¿ s³u¿yæ wa¿noœci innych.Ludzie ju¿ dawno siê zbuntowali i nie s³u¿¹ fabrykom.Œmieci pod nogi nie wyrzucaj¹ ci na powitanie.Trochê ich interesujesz, i takiemoje szerokieniebo.Widzê pod nim ca³e to rozleg³e miasto.Obudzi³em siê dopiero dzisiaj,fakt.Ateraz, wchodz¹c tutaj, muszê przekroczyæ sfery!II¯egnania, witania zamykaj¹ w sobie wszystko, co naprawdê mog³o siê staæ i siênie sta³o.A jednak by³em przeœwiadczony, ¿e muszê tu byæ, zostaæ, i ba³em siê za wczeœnieodjechaæ.Na dobr¹ sprawê ta jedna twarz otwiera dla mnie wszystko: silniejsze, ni¿potrafiê poj¹æ,poczucie obowi¹zku – a zarazem bunt przeciw roli, któr¹ mi narzuca,spodziewaj¹c siê, ¿e³atwo siê jej podejmê.Ta jedyna sprzyjaj¹ca mi twarz sprawia, ¿e niemiejê is³ucham, choæstary cz³owiek, który do mnie mówi, sam nie dos³yszy, a nawet gdyby – nigdy nieus³ucha.Ale to nic w niczym nie zmienia, bo nie mam dowodów, ¿eby s³ucha³ mnie kiedywczeœniej,s³ucha³ kiedykolwiek.W przerwach, gdy nie mówi, twarz jest wy³¹czona z napiêcia, zapatruje siê wniemypunkt w sobie.Ja te¿ jestem wtedy wy³¹czony z napiêcia.A gdy wolno zaczyna mit³umaczyæ,opowiadaæ ca³e ¿ycie jako przyk³ad, wtedy we mnie budzi ów bunt, choæ najpierwprzecie¿ by³o zrozumienie, i przypuszczam, ¿e wiêksze ni¿ u kogokolwiek.Abuntujê siêwszak nie przeciw niemu, ale ¿e nikt mnie nie s³ucha³, nie s³ucha i nieus³ucha.Ojciec ju¿nawet nie us³yszy, co powiem.Wiêc nie pod¿egam buntu i nie przyjmujê roli.Jestem tylko, odwiedzam,dy¿urujê.Oddajêsiê tej atawistycznej mêce.– Gdyby tak s³uch wróci³ – mówi – oczy siê poprawi³y, po¿y³oby siê jeszczetrochi,czemu nie?– Kwaœne mleko lubiê i chleb razowy, a tego tu i ni ma.– Czyta³em, ¿e w Londynie jeden chcia³ skoczyæ z dachu.I cztery kobiety cap zakoc, zarogi – i trzymajo! A ja i tak muszê umrzeæ kiedyœ, wszyscy koledzy ju¿poumierali.Najlepiejby to by³o jak nieboszczka matka moja, usnê³a i ju¿.A ty mnie siê œni³eœ, ¿emaszbrudne rêce.– Brudne rêce?– Bo ty lubisz pieni¹dze.Pamiêtaj, ¿e ja przez ca³e ¿ycie, bez pomocy,wszystko pracozdoby³em, jedno g³owo i rêkami.A ¿y³em w gnieŸdzie os.I zarazy.I z wrogówprzyjació³chcia³em zrobiæ.– I na darmo.– Co tam seplenisz? Wszyscy teraz tak mówicie, ¿e nie mo¿na zrozumieæ.Albo zaszybko, albo za cicho.No tak.A ty to hultaj pewnie jesteœ, co? Nie lubiszpracowaæ? Chodzisz,metydujesz, ja widzia³em, a to nie daje chleba.My to jeszcze tylko „dzwoñ,dzwoñsoko³y” œpiewaliœmy, a ju¿ wszystko samemu trzeba by³o umieæ zrobiæ, ale ¿ebywas nauczyæ,co prawda – to kiedy ja mia³em czas? Za roboto i za biedo cz³owiek siê zgubi!Mówisz,¿eby ja listy pisa³.A tu wiesz, jak kleks zrobiê czy b³¹d jaki, to ju¿ iochota odchodzii rzucasz.To¿ ja kiedyœ najlepsze podania pisa³em – a? Teraz wstyd.Tylkoœwiêty Augustynumia³ napisaæ ¿yciorys tak, ¿e nic nie opuœci³.A u was szast–prast i gotowe, apotemto³ku nie dojdziesz.Ja¿ tak nie moge.– A ja, im d³u¿ej ¿yjê, tym krótszy ¿yciorys piszê – odezwa³a siê Kachna.– Co ona mówi? Ja to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]