[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czeœæ, Ray, myœla³em, ¿e wyskoczy³eœ z gry.- Te¿ tak myœla³em.- Tak ma³o brakowa³o?- Dwóch sekund, zdaje siê.McVries z³o¿y³ usta jak do gwizdu.- Nie chcia³bym byæ na twoim miejscu.Jak noga?- Lepiej.S³uchaj, teraz nie nadajê siê do gadania.Skoczê do przodu na jakiœczas.- Harknessowi nic to nie pomog³o.- Ale muszê byæ pewien, ¿e utrzymujê tempo.- W porz¹dku.Potrzebujesz towarzystwa?- Jeœli masz energiê.McVries zaœmia³ siê.- Mam czas, jeœli ty masz pieni¹dze, kotku.- No to gazu.ChodŸmy, póki jeszcze mam chêtkê.Garraty przyspiesza³, a¿ nogi prawie mu odmówi³y pos³uszeñstwa.Razem zMcVriesem szybko wysunêli siê na czo³o.Minêli Harolda Quince'a, brzydkiegoch³opaka, tyczkowatego i niezdarnego, który szed³ jako drugi, i zrównali siê zJoem.Jego twarz, widziana z bliska, okaza³a siê zaskakuj¹co ciemnobr¹zowa.Oczami bez wyrazu wpatrywa³ siê w horyzont.Wiele zasuwek od zamkówb³yskawicznych przy skórzanej kurtce dŸwiêcza³o jak pog³os dalekiej muzyki.- Witaj, Joe - powiedzia³ McVries i Garraty mia³ histeryczn¹ ochotê dodaæ:„Sk¹d¿eœ siê wzi¹³?".- Czeœæ - rzek³ krótko Joe.Minêli go i teraz do nich nale¿a³a droga, szeroki dubeltowy pas zbrojonegobetonu, poplamiony olejem i rozdzielony trawiastym pasem, ograniczony z obustron jednolitym murem ludzi.- Naprzód, naprzód - powiedzia³ McVries.- ¯o³nierze Chrystusa, w bitewnyidŸcie znój*[* Wiersz Sabiny Baring-Gould (1834-1924)].S³ysza³eœ to kiedyœ, Ray?- Która godzina?McVries zerkn¹³ na zegarek.- Druga dwadzieœcia.S³uchaj, Ray, jak zamierzasz.- Bo¿e, dopiero? Myœla³em.- Panika narasta³a w gardle, t³usta i gêsta.Nieda rady.Margines po prostu by³ za w¹ski.- S³uchaj, jak bez ustanku bêdziesz myœla³ o czasie, to zeœwirujesz, spróbujeszucieczki w t³um i zastrzel¹ ciê jak psa.Umrzesz z wywieszonym jêzykiem, zeœlin¹ ciekn¹c¹ po brodzie.Staraj siê o tym zapomnieæ.- Nie mogê.- Wszystko siê w nim kot³owa³o, by³o mu gor¹co i md³o.- Olson.Scramm.zginêli.Davidson zgin¹³.Ja te¿ mogê zgin¹æ, Pete.Tak mi siê terazzdaje.Kostucha dyszy mi w kark!- Myœl o swojej dziewczynie.O Jan.O matce.Albo o twojej cholernej kotce.Albo nie myœl o niczym.Po prostu podnoœ i stawiaj giry.To ³atwe, jakbyœzrywa³ i zalicza³ dziwy.IdŸ.Skoncentruj siê na tym.Garraty stara³ siê opanowaæ.Mo¿e nawet trochê mu siê udawa³o.Niemniej jednaksiê sypa³.Nogi nie chcia³y ju¿ go s³uchaæ.- Nie poci¹gnie d³ugo - powiedzia³a doœæ g³oœno jakaœ kobieta w pierwszymrzêdzie.- ¯ebym ja ciebie nie poci¹gn¹³ za balony! - warkn¹³ do niej Garraty i t³umwzniós³ owacjê na jego czeœæ.- Oni s¹ popieprzeni - zamrucza³ Garraty.- Onis¹ naprawdê popieprzeni.Perwersy.Która godzina?- Co zrobi³eœ, jak dosta³eœ kartê uczestnika? - spyta³ ³agodnie McVries.- Cozrobi³eœ, kiedy siê dowiedzia³eœ, ¿e jesteœ w tym na mur?Garraty zmarszczy³ brwi, szybko przejecha³ przedramieniem po czole, a potemuciek³ myœlami od tej kapi¹cej potem, straszliwej teraŸniejszoœci i zanurzy³ wtamtym nag³ym, niespodziewanym b³ysku.- By³em sam.Matka w pracy.To by³ pi¹tek po po³udniu.Karta przysz³a wkopercie ze stemplem Wilmington, stan Delawere, wiêc wiedzia³em, co to jest.Ale by³em przekonany, ¿e zawali³em sprawnoœciowy albo pisemny, albo oba.Musia³em dwa razy przeczytaæ swoje nazwisko na karcie.Nie dosta³em fio³a zradoœci, ale by³em zadowolony.Naprawdê zadowolony.I pewny siebie.Wtedystopy mnie nie bola³y i nie mia³em wra¿enia, ¿e ktoœ wbi³ mi w plecy bronê.By³em jeden na milion.Zabrak³o mi rozumu, ¿eby zdaæ sobie sprawê, ¿ekobieta-góra z cyrku te¿.Przerwa³ na chwilê, przypominaj¹c sobie dzieñ z pocz¹tku kwietnia.- Nie mog³em siê wycofaæ.Tylu ludzi czeka³o, co zrobiê.Myœlê, ¿e to musidzia³aæ na wszystkich prawie tak samo.Wiesz, to jeden z ich sposobówustawiania gry.Nic nie zrobi³em do tej granicznej daty, piêtnastego kwietnia,pozwoli³em jej min¹æ, a nastêpnego dnia wydano wielki bankiet na moj¹ czêœæ wsali ratuszowej - byli tam wszyscy moi przyjaciele i po deserze wszyscyzaczêli siê drzeæ: „Mowa! Mowa!".Wsta³em i wymamrota³em coœ ze spuszczon¹g³ow¹, ¿e zrobiê wszystko co w mojej mocy, i wszyscy bili brawo jak szaleni.Mo¿na by pomyœleæ, ¿e maj¹ przed sob¹ Lincolna recytuj¹cego mowê gettsybursk¹.Wiesz, o co mi chodzi?- Jasne, wiem.- McVries rozeœmia³ siê, ale wzrok mia³ mroczny.Za ich plecami nagle zahucza³y karabiny.Garraty podskoczy³ konwulsyjnie iniemal zamar³ w miejscu.Jakoœ uda³o mu siê iœæ dalej.Tym razem to œlepyodruch, pomyœla³.A nastêpnym?- To by³ Joe - powiedzia³ cicho McVries.- Która godzina?Zanim McVries zdo³a³ odpowiedzieæ, Garraty przypomnia³ sobie, ¿e sam mazegarek.By³a druga trzydzieœci osiem.Chryste! Dwusekundowy margines ci¹¿y³ muna ramionach jak ¿elazna, sztanga.- Nikt nie próbowa³ ci tego wyperswadowaæ? - spyta³ McVries.Teraz byli dalekoprzed reszt¹, ponad sto metrów przed Haroldem Quince'em.Wyznaczono ¿o³nierza,który mia³ na nich oko.Garraty by³ zadowolony, ¿e to nie tamten jasnow³osy.-Mia³eœ prawo zrezygnowaæ do trzydziestego kwietnia.Nikt nie próbowa³ ciê na tonamówiæ?- Nie na pocz¹tku.Matka, Jan i doktor Patterson.to przyjaciel matki, wiesz,s¹ razem od jakichœ piêciu lat.pocz¹tkowo chodzili wokó³ tego na palcach.Byli zadowoleni i dumni, bo wiêkszoœæ dzieciaków w kraju maj¹cych ponaddwanaœcie lat przystêpuje do egzaminów, ale tylko jeden na piêædziesiêciuprzechodzi.I dalej maj¹ tysi¹ce dzieciaków, a mog¹ wytypowaæ tylko dwiestówy.stówê zawodników i stówê rezerwowych.I sam wiesz, ¿e to ¿adna sztukazostaæ wytypowanym.- Pewnie, ci¹gn¹ nazwiska z bêbna.Wielki spektakl telewizyjny.- McVriesowitrochê z³ama³ siê g³os.- No
[ Pobierz całość w formacie PDF ]