[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na samym środku Atlantyku rozszalała się burza.Wicher osiągnął osiem stopni w skali Beauforta.Załoga była u kresu sił.Mnie dwa razy zmyło z mostka kapitańskiego, a obywatel kapral, którego mianowałem sternikiem, nabawił się przykrych bąbli na dłoniach.Ale ani się nie skrzywił.Przeciwnie, uśmiechał się poprzez łzy i wołał: „Niestraszny dla nas burzy czas!”Gdy burza ucichła, zapytał:- Słuchaj, Poldek, cieszysz się z powrotu do mamy?Od razu prysł czar atlantyckiego bezmiaru.Przypomniałem sobie, że płynę pod opieką milicjanta, ale bez honoru.- Jasne, że się cieszę - odparłem.- Cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybym mógł wrócić z honorem.- Jak ty sobie to wyobrażasz?- Po prostu.Obywatel kapral odprowadza mnie na ulicę, gdzie mieszka rodzina, ale zatrzymuje się o dwa domy wcześniej, a ja wracam ot tak sobie, jakby nigdy nic.Milicjant pokręcił głową.- To nie takie proste.- Czy koniecznie obywatel kapral chce poznać moją mamą?- Wypadałoby poznać, a przede wszystkim oddać cię pod jej opiekę.- A czy nie moglibyśmy powiedzieć mamie, że spotkaliśmy się przypadkowo na jachcie, zaprzyjaźniliśmy się, a obywatel kapral chciał koniecznie poznać starszą siostrę, narzeczonej Franka Szajby?- To jest myśl.- O, właśnie - zawołałem wesoło - to jest fenomenalna myśl.Ja wrócę z honorem, a obywatel pozna moją rodzinę i będzie po krzyku.Tymczasem jeszcze nie było po krzyku.Płynęliśmy wciąż Zalewem Szczecińskim, a właściwie jego prawą odnogą, która nazywała się Dziwna.Wiatr wciąż był korzystny.Pruliśmy więc prosto ku pełnemu morzu.Zbliżaliśmy się właśnie do bezludnej wyspy, wyłaniającej się z lewej strony burty.Z dala widać było seledynowy pas sitowia, a nad nim granatowy - strzelistych sosen.Byłem pewny, że wkrótce odkryjemy nowy, nietknięty ludzką stopą ląd, gdy nagle ujrzeliśmy na brzegu dwoje ludzi rozpaczliwie wymachujących białym ręcznikiem.Początkowo przypuszczałem, że to może Robinson Kruzoe z Piętaszkiem, ale gdyśmy podpłynęli bliżej, znowu nie chciałem wierzyć własnym oczom.Postacie wydały mi się dziwnie znajome, przede wszystkim jedna z nich - rosła, strzelista jak otaczające ją sosny i podobna z daleka do dumnego wodza szlachetnych Siuksów.- Zdaje mi się - wyszeptałem - że to ciocia Kabała z Dudusiem.- Wyrwałem lornetkę z rąk kapitana jachtu, skierowałem szkła na brzeg wyspy.Myślałem, że wpadnę do wody z nagłego zdumienia i radości.- Ciocia! - zawołałem tryumfalnie.- Ciocia Kabała i Duduś.Widziałem ich teraz wyraźnie.Ciocia powiewała białym ręcznikiem, a Duduś z braku ręcznika wymachiwał rozpaczliwie rękami.Oboje wyglądali jak rozbitkowie wzywający pomocy.Chciałem upaść do nóg kapitana jachtu i błagać go, by przybił do brzegu i zabrał na pokład rozbitków.Nie musiałem jednak upadać.Kapitan zmienił nagle kurs i z tylnym wiatrem dobiliśmy do brzegu.Nie czekałem, aż przycumują.Byłem tak radośnie oszołomiony, że skoczyłem z pokładu do wody, wybiegłem na ląd i wpadłem wprost w rozwarte ramiona cioci Kabały.Byliśmy tak wzruszeni, że nie mogliśmy wydusić z siebie słów.Pierwszemu udało się przemówić Dudusiowi.- Poldek - zapytał - czy nie przemoczyłeś sobie trampek?Duduś nawet na bezludnej wyspie został jednak Dudusiem.I ciocia Kabała została sobą, bo gdy ochłonęła z radości, powiedziała:- Jestem pewna, że w Kołobrzegu czarny kot przebiegł ci drogę lub dzwoniło ci w lewym uchu.- Daję harcerskie słowo, że nie! - zawołałem.Chciałem im o wszystkim opowiedzieć, lecz gdy się chce mówić o wszystkim, to nie można opowiedzieć o niczym.Dopiero na jachcie opowiedzieliśmy sobie o tym, co nas najbardziej ciekawiło i niepokoiło.Opowiadanie cioci Kabały:- Kochasie, nie przypuszczałam, że jesteście takie fajtłapy.Wy i ten łysy wielbiciel Szekspira.To przechodzi ludzkie pojęcie i wyobrażenie.Pierwszy raz w historii autostopu zdarzyło się, żeby zostawili mnie na lodzie.Ja mu mówię „Pan chwilę poczeka, nie mam serca zostawiać chłopców w lodowni”, a on recytuje mi piątą scenę z trzeciego aktu, a w przerwie mówi: „Dobrze, dobrze”.Jak dobrze, to wysiadam z szoferki i idę na tył wozu.Patrzę, a tu drzwi zamknięte.Walę więc pięścią w drzwi, a wy, kochasie, mieliście pewno wosk w uszach.Wołam: „Niech pan zaczeka”, a on już zapuścił motor i rusza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •