[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Indianie używali tego miejsca jako areny igrzysk oraz podczas spotkań z Synami Słońca, to znaczy członkami warstwy panującej, którzy do majestatu głów państwa dodawali godność sędziów.Raz w roku, gdy Wędrowiec powracał z niebios, niosąc wieści o wszystkich rozproszonych klanach, plemię zbierało się, aby jeść, pić i słuchać.Niewolnicy, śmierdziele, Szlachetnie Urodzeni oraz Synowie Słońca siadali pospołu.Sam kilkakroć uczestniczyłem w takiej uroczystości.Lecz to, co teraz działo się w Domu, nie miało nic wspólnego z tradycyjnym Zgromadzeniem.Dla Gerabalda Corazona byłby to zapewne wizerunek piekła — gdyby w nic wierzył.Większość kapłanów Kleru traktowała historię i ewolucję człowieka jako zrąb Wiary.Istnienie Boga pomijano na ogół milczeniem.Indianie wierzyli w bóstwa opiekuńcze.Jednemu z nich od czasu do czasu składali ofiary z ludzi.W tej chwili siedzieli w luźnych rzędach wokół ogniska.Tuż przed paleniskiem odbywała się ceremonia zdobienia ciał tatuażem, uświetniania nieco pijanym tańcem oczekujących na swoją kolej wojowników.Prawdopodobnie zbierali siły, aby mężniej wytrzymać ból.Wrzeszczeli, jakby tatuowano ich jednocześnie ze szczęśliwcem właśnie poddawanym tej operacji.Opodal ustawiono dużą pryczę, na której złożono coś przypominającego ciało owinięte w poplamiony na czerwono i purpurowo zwój materiału.Był to zabity dzisiaj Indianin.Włączyłem bank pamięci.Obraz pomieszczenia był niezwykle kontrastowy, iskrzący się wspaniałą czerwienią i szkarłatem, to znów zgaszony głęboką, aksamitną czernią.Powinieneś to zobaczyć na własne oczy.Oczywiście mogłem wszystko zarejestrować w banku pamięci, ale nie miałem możliwości, aby utrwalić , całą gamę świateł i cieni wypełniających pomieszczenie.Ponieważ jednak żaden ze znanych mi dziennikarzy nie miał okazji choćby rzucić okiem na podobną ceremonię lub na tak zachowujących się Indian, więc ja robiłem, co mogłem.Wokoło, na podłodze, najgęściej w pobliżu ścian odpoczywali wytatuowani wojownicy.Niektórzy nadal się poruszali, inni leżeli lub siedzieli obejmując kobiety lub siebie nawzajem.Duszące skwarem powietrze pachniało słodkawą wonią sipsi.— Patrzyłem w przyszłość — powiedział Thomas, prowadząc mnie w odległy koniec hali.— Każdą drogę, jaką widziałem, pożerała fala nieszczęść i kłopotów, niczym postępujące zakażenie.Miałem uczucie, że schodzę ze schodów, których każdy stopień ma inną wysokość.Potknąłem się, odzyskałem równowagę, kaszlnąłem.Purpurowo–czerwona mgiełka uleciała mi z gardła i zawisła przed twarzą w formie niewielkich obłoków.Poruszała się, tworząc niejasne obrazy i twarze.Cholerne sipsi — pomyślałem.Nie chciałem znać swej przyszłości.Zamachałem rękami i przyśpieszyłem kroku.Thomas roześmiał się, jak gdyby znal moje myśli.A może wypowiedziałem je na głos? Tego nie pamiętałem, a bank pamięci rejestrował wszystkie wydarzenia równie subiektywnie, co mój umysł.— Nawet bogowie mają złe dni — odezwał się Thomas i wskazał ciało leżące na pryczy.— Wielkie Słońce padł pod ogniem z automatu.— Twój wuj?— Tak.Pragnął samodzielnie pokierować atakiem.Zginął jak wojownik.Żałuję, że tak mało go znałem.— Kto go zastępuje?— Nikt, póki Siostra Słońca, Metay–andi, nie wybierze następcy spośród swych dzieci.Wybór sukcesji po zmarłym należał do kobiet.Jeśli Wielkie Słońce zginąłby za życia swej matki, to wyznaczyłaby następcę spośród jego braci.Ponieważ zaś matka nie żyła, najstarsza siostra musiała wskazać na któregoś ze swych synów.— Co zobaczyłeś w przyszłości?Spojrzałem poważnie na Thomasa i położyłem mu rękę na ramieniu, choć wiedziałem, że to nie ukoi jego bólu.Nie zatrzymał się.— Nic, czego bym pragnął — odparł.— Chcę jedynie odzyskać Radża i dać rytm Janey.Opowiedzieć, co wiem, i odjechać.— Miałeś użyć swych przywilejów, aby schwytać złoczyńcę.— Nie miałem wyboru.Do cholery, dla ciebie zrobiłbym to samo.Moi przyjaciele nie mogą być niewolnikami.Muszę o nich walczyć, nawet jeśli to oznacza zaprzedanie własnej duszy.Podszedł do rzuconego w kąt worka ziemniaków.Wór poruszył się i wówczas rozpoznałem, że to Bently.Spojrzał na Thomasa, jęknął i usiadł.Ręce miał związane na plecach.— Wstań — powiedział Thomas.Bently podniósł się.— O kurwa — mruknąłem.Jeniec był unieruchomiony.Nogi przebito mu pomiędzy kostką i ścięgnem Achillesa, a przez otwory przeciągnięto rzemień, mocując końce do przeciwległych ścian pomieszczenia.Gdyby Bently postąpił choć jeden krok, okaleczyłby się do końca życia.— Przypomniałeś sobie coś jeszcze? — spytał Thomas, patrząc w twarz drżącego mężczyzny.— Nie mogłem tego wydobyć z Verny — odparł Bently i załkał.— Mówiłem ci już.Mówiłem.Spytaj Sheda i Hanka.— Shed i Hank nic mi nic powiedzą.W galerii znalazłem mlaskacz — powiedział Thomas — i przyrząd do transmisji.Komu sprzedałeś mój rytm?— Shed i Hank… — wyjęczał Bently.Otworzył szeroko oczy.Domyśliłem się, że mówi o dwóch opryszkach, którzy towarzyszyli mu podczas napadu.Bezskutecznie próbował opanować grymas, który przybierał kształt chorobliwego uśmiechu.— Oni… nie żyją, prawda?Thomas pchnął go.Bently zachwiał się i krzyknął z bólu, gdy pęta szarpnęły za ścięgna.Thomas odszedł.Bezradnie wzruszyłem ramionami i poczłapałem w ślad za przyjacielem.— Nic uważasz tego za niepotrzebne okrucieństwo? — spytałem.— Nie było mnie, gdy go wiązano.— Co z Shedem i Hankiem?— Leżą związani w moim wigwamie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]