[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Porusza się starymi, przetartymi ścieżkami i nie chce dostrzec, że od dawna prowadzą donikąd… Maria wiedziała o tym wszystkim.I równocześnie wiedziała, ile znaczy dla mnie.Bała się! Bała się, że do końca poznawszy prawdę, nie będę umiał dokonać wyboru.Że zacznę się wahać, opóźniać nasze poszukiwania, odwlekać dzień nieuchronnego rozstania… A może nawet myślała, że zechcę odciągnąć ją od misji i samemu się wycofać? Nie mogła pozwolić nawet na cień takiego ryzyka: dzisiaj już ją rozumiem.Powtarzam panu: zbyt niewielu nas jest… i zbyt mało czasu ma ludzkość… Więc każdy musi do końca grać swoją rolę.Każdy musi umieć ją podjąć w tym miejscu, w którym przerwał swoją poprzednik.I nikomu, kto choćby tylko otarł się o te sprawy — rozumie pan?!, nikomu! — nie wolno odsuwać się od nich.Nie wolno i zamykać na nie oczu i tłumić w sobie odzewu.Bo nawet takie otarcie się nigdy nie jest przypadkowe.Nigdy!.Hold wymawia końcowe zdania z ogromnym naciskiem, a jego nieruchomy, wbity we mnie wzrok niesie wyzwanie.Wiem, że znowu mnie przejrzał.Że znowu odgaduje moje myśli.Piekielny sztukmistrz! Szalony hipnotyzer! A jednak moja złość słabnie, sympatia i podziw, jakie miałem dla niego przed kwadransem—powracają.I jeszcze raz staję na rozdrożu.Jeszcze raz czuję, że jego następne słowa mogą przechylić szalę— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —— Tak, tak, przyjacielu — przemyśl na nowo wszystko, co ci opowiedziałem.Całą tę historię.Przemyśl ją jeszcze nie raz i nie dwa.Możesz ją sobie nawet zapisać.Ja nie kłamałem.Być może przyjdzie czas, że moje słowa wypełnią się dla ciebie niedostrzeganym albo lekceważonym dziś znaczeniem.Być może będziesz musiał dotrzeć do ich utajonego, najgłębszego sensu.Jutro znowu wyruszam , w góry.Jeśli mi się powiedzie, ostatni rozdział zostanie zamknięty.Ale jeśli nie — ty będziesz musiał napisać ciąg dalszy.I zrobisz to.Zrobisz na pewno.Ty przecież też widziałeś kulę.Hold nadal z całej mocy wpatruje się we mnie.A ja nie potrafię odeprzeć naporu tych oczu.I nie umiem przed nimi uciec.Mój umysł kolejny raz poddaje się niesionym przez fluidy rozkazom.Nieuchwytne prądy opanowują moje myśli i zwracają je ku przeszłości.Wiedziony niezależną ode mnie wolą cofam się w dni i zdarzenia odległe; coraz głębiej, głębiej, głębiej… Znowu jestem siedmioletnim chłopcem.Właśnie zaczęły się wakacje; moje pierwsze wakacje.Po przedpołudniu spędzonym nad przecinającą miasto rzeką ; wracam na obiad do domu.Ale im bliższy jest cel, tym trudniejsza staje się droga.Puste zwykle o tej porze ulice wypełniają tłumy.I dorośli zachowują się tak inaczej niż zwykle: biegną, krzyczą, ściskają w dłoniach kamienie.Słyszę strzały.Słyszę je po raz pierwszy w życiu, a przecież z całą pewnością wiem, że to strzały.Jeszcze się nie boję.Więcej jest we mnie ciekawości i zdziwienia; świat, który ; dotąd znałem, ukazuje nagle odmienne oblicze, wydaje się obcy, trochę przypomina film, a trochę sen… Nie zawracam.Zanurzam się w gęstniejącą ludzką masę.Robi się coraz ciaśniej, mocniej i mocniej naciskają na moje plecy tłoczący się z tyłu.Nieoczekiwanie przepchnięty przez mur ciał spostrzegam u stóp twarz chłopca chyba tylko trochę starszego ode mnie: otwarte szeroko, nieruchome oczy, w grymasie zastygłe usta, rdzawą strużkę zakrzepłą na skroni.Stojący najbliżej trwają w kamiennym, ciężkim :| milczeniu.Teraz czuję już bliskość niebezpieczeństwa.I chłód: lodowate kompresy na dłoniach, piersiach i policzkach.I dławienie w krtani.Chcę uciekać; jestem tylko siedmiolatkiem, który się zgubił i nie może poznać ulic własnego miasta.Ale tłum nie puszcza, niesie mnie ze sobą.Dopiero znacznie dalej udaje mi się schronić w jakiejś bramie.Przebiegam przez nią i wpadam na podwórze.Na skrawku nieba, między wysokimi ścianami kamienicy, wisi wielka kula.Widzę wyraźnie jej lśniącą powłokę i pulsujące wnętrze.I wiem, że mogłaby mnie stąd zabrać.Że mogłaby dać mi bezpieczeństwo i spokój.Wpatruję się w nią przez łzy szepcząc prośby i zaklęcia.Kiedy roztapia się w błękicie, wybucham głośnym płaczem…Hold cały czas potakująco kiwa głową, jak gdyby podążając za moimi myślami i upewniając mnie, że odnalazłem właściwe wspomnienie.Odsuwa krzesło i wstaje dokładnie w tym momencie, gdy przed moimi oczyma wygasa ostatni z odległych obrazów.Nie pada już żadne słowo; jego jedynym pożegnalnym gestem jest krótki, energiczny ukłon.Zaraz potem Hold zaczyna iść ku drzwiom.Zatrzymuje się.Jeszcze raz się ogląda i odwraca.Patrzy na mnie w skupieniu, a później wyciąga ku mnie otwartą dłoń i wykonuje nią okrężny ruch, jak gdyby stała między nami szyba, a on chciał z niej coś zetrzeć.Mrużę powieki, bo uderza w moje oczy strumień światła.A Hold odchodzi już teraz zdecydowanie i szybko.Ale w chwili, kiedy przekracza próg, udaje mi się jeszcze spostrzec otaczającą całą jego postać mglistą, złotoróżową poświatę — — —
[ Pobierz całość w formacie PDF ]