[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hydroplan pilotowany przez kapitana Garfielda lądował na wyspie dwa razy w tygodniu, wyrzucając z siebie ekwipunek dla dziewiątki wolontariuszy i wyposażenie dla rezerwatu.Producent baterii słonecznych z Tokio obiecał dostarczyć ich tyle, by elektryczności starczyło na potrzeby wyprawy, ale popełnił błąd, domagając się regularnych sprawozdań z konserwacji urządzeń.Z kolei specjalistyczna firma budowlana z Seattle zaproponowała wybudowanie za darmo drugiego pasa startowego w zamian za prawo do oficjalnego sponsorowania realizowanego na wyspie projektu rezerwatu.Przyjechała nawet para antropologów z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, którzy rozbili własny obóz z intencją prowadzenia obserwacji wzajemnych stosunków dziewiątki wolontariuszy.Zasłonili okno wieży obserwacyjnej przy pasie startowym siecią myśliwską, przesiadując za tą zasłoną ze stoperami i lornetkami.Piątego dnia „polowania” Kimo rozpalił na schodach wieży ognisko z liści palmowych i po godzinie odprowadził pokrytą sadzą parę do hydroplanu Garfielda.Jednak mimo różnych zakłóceń prace przy realizacji projektu rezerwatu postępowały i grupa obserwatorów z Greenpeace, która w tydzień później przyleciała z Garfieldem, była mile zaskoczona widokiem bezpiecznego obozu, usytuowanego na polanie pomiędzy tarasami a laguną.Stało tam sześć namiotów połączonych chodnikami z desek, zagrody dla zwierząt, kuchnia i magazyn, a także dwuizbowa klinika z prefabrykatów, zajmowana przez doktor Barbarę.Ojciec Monique, Renę Didier, uparł się, żeby odwiedzić córkę i po długim locie z Paryża do Papeete złapał hydroplan zdążający na Saint-Esprit.Te odwiedziny były bardzo nie po myśli doktor Barbary.Sławny obrońca praw zwierząt z wieloletnim stażem, bystry i stanowczy mimo podeszłego wieku, uścisnął córkę i zaraz w geście zdumienia uniósł laskę.– Mój Boże, Monique, to wygląda jak Bora Bora.Brakuje wam tylko hotelu Hilton.– Tato, ciężko tu pracujemy.Wszyscy.Nawet Neil – dodała, bo chłopiec stał obok, trzymając walizę jej ojca.– Jest leniwy i muszę używać różnych sztuczek, żeby go nakłonić do zrobienia czegokolwiek, ale dał z siebie to co najlepsze.– Cherubinek Saint-Esprit.– Didier znieruchomiał, przyglądając się chłopcu.Z aprobatą popatrzył na ślady ukąszeń moskitów na jego ciele i na otarty naskórek dłoni.– To dzięki niemu tu jesteście.I dzięki dobrej pani doktor.Chciałbym tu zostać pochowany.to znaczy urna z prochami.Nie zamierzam zanieczyszczać waszego zwierzęcego raju.– Tato, nic, co zjawia się na Saint-Esprit, nie umiera.Didier uparł się, że przed udaniem się na odpoczynek do namiotu Monique zobaczy albatrosy.Po długim spacerze pasem startowym stał uśmiechnięty wśród diun i liczył wielkie białe ptaki, które wciąż nadlatywały znad oceanu.Ich pełne powagi oczy zdawały się opowiadać o niezmierzonej przestrzeni Pacyfiku.Dla Neila największy problem wśród ludzi odwiedzających wyspę stanowili jego rówieśnicy.Do psychodelicznego „Parsifala” dołączył następny piracki stateczek – zaniedbany kecz o poszarpanych żaglach.Pod jego bukszpryt była wciśnięta rozkładająca się głowa rekina.Dwunastosobowa grupa hipisów – brytyjskich, niemieckich i australijskich – rozbiła swój dziki obóz na plaży, w miejscu, w którym doktor Barbara, Kimo i Neil po raz pierwszy postawili nogę na Saint-Esprit.Przybysze bez pytania brali prowiant oraz sprzęt przeznaczony na potrzeby rezerwatu i pracującego w nim zespołu, zgromadzone pod gołym niebem przy pasie startowym.Przenieśli na plażę kopulastą cieplarnię przeznaczoną do hodowli drzewek bonsai.Uczynili z tej szklanej konstrukcji swój plemienny wigwam, wokół którego zbierali się wieczorami, paląc marihuanę.Co jakiś czas zjawiali się przy pasie startowym, żeby odnowić zapasy żywności.Przebierali wśród stosów puszek i kartonów z winem.Monique i pani Saito, odpowiedzialne za wyżywienie zespołu pracującego przy tworzeniu rezerwatu, interweniowały u przywódcy grupy – łysego Szkota o cerze pocętkowanej bliznami po ospie, którego resztki tłustych włosów były związane w kucyk – ale usłyszały, że on i jego kompani mają takie samo jak inni mieszkańcy wyspy prawo do korzystania z zapasów.Nocami od ich obozu niosła się po lesie dzika muzyka, a znad palonych przez nich kłód palmowych, które polewali gazoliną przeznaczoną do ślizgaczy, walił gryzący dym.Ich płytkie latryny zasmrodziły las, plaże zaś zaśmiecili pustymi puszkami i stłuczonymi butelkami po winie.Towarzyszki hipisów – zdziczałe młode kobiety o ziemistych cerach, uciekinierki ze szkół średnich lub dziewczyny wyrzucone z college’ów – snuły się wokół obozu uczestników wyprawy, prosząc o narkotyki poirytowanych ich namolnością doktor Barbarę i profesora Saito.Jedna z nich, córka psychiatry z San Diego, uczesana w wymyślną fryzurę ze sterczących różowych włosów, o rękach pokłutych strzykawkami, prosiła lekarkę o usunięcie ciąży, chcąc zapłacić za zabieg ukradzioną kartą kredytową ojca.Neil, zaintrygowany tymi młodymi kobietami, zaczął wieczorami dołączać do palących ogniska hipisów.Podsycany przez gazolinę ogień palonych szczap drzewa palmowego rozjaśniał przybrzeżne wody oceanu, a chłopiec, leżąc na plaży, oglądał wraz z resztą towarzystwa „odlotowe” filmy zrealizowane kamerą wideo i odbierane za pośrednictwem przenośnego telewizora, który stał na piasku.Dwie Niemki z „Parsifala” na zmianę karmiły piersią milutkie dziecko wywracające oczami osadzonymi pod rozdętym z powodu zespołu Downa czołem.Zastanawiając się, która z nich jest matką, i domyślając się, że jedna zostawiła własne dziecko w Vancouver, Neil palił marihuanę i pił zaprawione korzeniami wino, którym częstował go brodaty kapitan „Parsifala”.Obecność na wyspie narwanych, ale niewiele wymagających od życia hipisów stanowiła miłą zmianę w życiu chłopca, dotychczas poddanego wyłącznie purytańskiemu reżimowi doktor Barbary.Albatrosy powracały na wyspę i nie miała na to wpływu głębokość kopanych latryn.Teraz mniej obchodził go los lori oraz zagrożonych odmian karłowatego bambusa z gór Nepalu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •