[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zabrał mnie jakiś młody wariat, który zaryzykował ewentualny mandat i w ten sposób uratował mnie od śmierci głodowej na grobli.Powiedziałem mu, żeby mnie wysadził w pobliżu morskiego brzegu.I co mi z tego.Morza nie widać, zasłaniają hotele.Cudowne, to prawda, nowoczesne, nikt nie przeczy, ale rozparcelowały między „siebie śliczny Atlantyk, rezerwując go dla hotelowych gości.Tam gdzie jest wejście dla plażowiczów, widnieje tabliczka: „Keep off, własność prywatna”.Ciągnę nogi za sobą, a worek na ramieniu wzdłuż szeregu hoteli, najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem.Jest noc, a wcale nie chłodniej, 25 stopni w mroku.Pot leje się ciurkiem.Nie ma gdzie wstąpić, wszędzie restauracje takiej kategorii, że wystarczyłoby znaleźć się razem z moim workiem w polu widzenia portiera, żeby usłyszeć „keep off”.Pnie palm oświetlone kolorowymi reflektorami.W przerwach między hotelami można było zobaczyć kawałek wody i białą grzywę przyboju.Głodny, dawno nie byłem tak bliski wywrócenia się na nos.Chwiejąc się zachodzę do pierwszego napotkanego baru.Proszę o kawę i kawałek placka.Piję łapczywie, uważnie patrząc w lustro, czy ktokolwiek może zauważyć, że mi migocze przed oczami.Kelnerka patrzy wyczekująco, czy jeszcze czegoś nie zamówię.Jak się chce siedzieć, to trzeba zamawiać.Na pewno nie zamówię, bo chcę jutro zjeść obiad, a do Miami na łatwy zarobek nie myślę wracać.Nikt mnie nie wygania, ale wiem, że mam się wynieść.Trzeba zrezygnować z noclegu na plaży.Wszystkie plaże należą do hoteli, a hotele wypięły się na mnie tyłem.Jedynie przy plaży miejskiej nie ma zabudowań, ale jest za to pełno zakazów i ostrzeżeń z podaniem wysokości grzywny.Znalazłem wreszcie miejsce do spania w zapuszczonym parku nad kanałem, za którym rozsiadły się potęgi, strzegące swoich prywatnych kawałków Atlantyku — San Marino, Continental, Barcelona, Sorrento.Celowo nie rozglądałem się po parku, żeby nie psuć sobie humoru odczytywaniem możliwości, jakie czekają mię przy okazji poznania się z jego właścicielem.Po wodzie snują się kolorowe odblaski neonów.Od razu się lepiej czuję, gdy mam postawiony namiocik pod sosną o miękkim igliwiu.Zasypiając, w myśli dumnie wypisuję nad namiotem olbrzymi transparent: „Własność prywatna! Keep off!!!”Mój milionerFort Lauderdale jest miastem młodzieży, gdyż znajduje się tam uniwersytet, jeden z tych małych prowincjonalnych, jakich pełno w całych Stanach.Nikt nie wie, czego tam uczą, ale przecież nie o to chodzi.Uniwersytet to znaczy młodzież, a młodzież ściąga młodzież.Zresztą na Florydę nikogo nie trzeba ściągać, szczególnie w zimie.Wyjątkową popularnością cieszy się okres wielkanocny, studenci mają ferie, jest czas na zabawy.Fort Lauderdale słynie zatem z rozróbek studenckich, wielkanocnej miłości i tańczenia w skarpetkach, o czym starzy ludzie na zachodnim wybrzeżu Florydy mówią ze zgorszeniem.Nic mnie bardziej nie cieszy, jak wysłuchiwanie o zbereźnikach znad Atlantyku.Przejeżdżałem raz przez mieścinę, o której mowa, ale po pierwsze nie miałem czasu, po drugie była akurat dobra jazda, a po trzecie nie znałem jeszcze legendy związanej z tym miejscem.Nie musicie mnie pytać o kierunek jazdy, bo to chyba jasne.Trudniej natomiast wytłumaczyć, dlaczego mnie licho zaniosło nad Zatokę Meksykańską, na drugą stronę tego wyrostka robaczkowego Ameryki.Otóż właśnie dlatego, że nie tyle jechałem, co mnie wieźli, jak zwykle na autostopie.Nie mogłem robić przykrości Tomowi, który z wyraźną satysfakcją rozwodził się nad tym, jaką mi łaskę uczynił zabierając z drogi w Północnej Karolinie.A Tom jechał do Sarasota, więc i ja się tu znalazłem.Ale teraz absolutnie jadę do Fort Lauderdale.Najpierw kilkadziesiąt mil na południe, potem kilkadziesiąt mil na zachód, aż do atlantyckiego wybrzeża.Właśnie zrobiłem te kilkadziesiąt mil na południe i w miasteczku Fort Myers, które się samo ochrzciło jako Palm City, z przyzwyczajenia zapytałem o pracę, ten amerykański nałóg wszedł mi już w krew.Szef hotelowej kuchni oświadczył, że bardzo Polaków lubi, ale nic w tej chwili nie da się zrobić.Uważałem, że spełniłem swój obowiązek hobo pytając o pracę, on uważał, że spełnił swój odprawiając mnie uprzejmie.Rozstaliśmy się w miłym przekonaniu, że obaj spełniliśmy swój obowiązek.Przejeżdżałem już raz przez to miasteczko chlubiące się tym, że Edison miał tu swoją rezydencję zimową, i wiedziałem, czego nie zdążyłem zobaczyć.Nie, nie rezydencji Edisona, ale basenu jachtowego.Muszę przyznać, że to mnie bardziej interesowało.Nieważne, jak brzmi nazwa rzeki, nad którą leży ten maleńki porcik, trzeba zobaczyć, jak wygląda — Caloosahachi! Wymawianie jej na różne sposoby może zabawić kogoś, kto nie ma nic innego do roboty.Właśnie nie mam nic do roboty i chodzę po betonowym brzegu, przy którym cumują jachty, w większości motorowe.Do zatoki jest zaledwie kilka mil z biegiem rzeki, ma się więc mały skorowidz geograficzny, różne miejscowości wypisane na rufach.— Good evening sir, może pan potrzebuje pomocnika, który się zna na nawigacji? — Powtarzam raz po raz, żeby po prostu otworzyć usta.— Tamten, w rogu, ma jacht żaglowy, może potrzebuje kogo do obsługi — pada jedyna konkretniejsza odpowiedź.Przyjrzałem się, wyglądał na jakieś 80 metrów kwadratowych żagla, a jego kapitan na sześćdziesiąt lat.— Nie, chłopcze, zapytaj obok.Paradne, ja zawsze pytam obok.Obok stał wymuskany jacht motorowy pokaźnych rozmiarów, szeroki, o ładnej linii dzioba, utrzymany w szarych kolorach.Właściciel oparty o reling ogląda mnie uważnie, u-siłuje wybadać, z kim ma do czynienia.— Znasz się na jachtach?— Yes, sir.— No to powiedz, jak nazywa się ta lina — pokazał na cumę biegnącą od dziobu w kierunku rufy.Bądź tu mądry.Słownik żeglarski wszystkim początkującym sprawia dużo kłopotu, gdyż jest zlepkiem niemieckiego, holenderskiego i angielskiego.Tak to wygląda w Polsce.I lina taka nazywa się spring, co brzmi całkiem z angielska.Strzeliłem na chybił trafił:— Spring.— Dobrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]