[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jakby się miało rentgenowski wzrok.- Właśnie tak.- Czy właśnie wtedy doznałeś tego.jak to nazwałeś.- Uniesienia? Nie.To się stało później.- A co się stało z pałacem?- Jak sądzisz?- Roztopił się.Jacob skinął głową.- Późną wiosną wróciłem do Sankt Petersburga, dowiedziałem się bowiem, że odkryto tam dokumenty doktora Chrusłowa.Tak było, ale jego żona spaliła je, biorąc plik papierów za listy do kochanki.To się stało na początku maja, do tego czasu po pałacu nie było już śladu.Poszedłem nad Newę, by zapalić papierosa, odlać się, czy coś w tym rodzaju, i gdy patrzyłem na rzekę, poczułem coś osobliwego, coś co przeszyło mnie do głębi duszy - o ile ją posiadasz - i pomyślałem o tych wszystkich cudach, wilkach, delfinach, wieżyczkach, kandelabrach, ptakach i drzewach, które są gdzieś tam w wodzie i czekają cierpliwie.I które mógłbym w niej dostrzec, gdybym wiedział jak należy to zrobić.- Nie patrzył na Willa, wbił wzrok w dogasające ognisko.- To wszystko tam było.gotowe, by ożyć.I pomyślałem sobie, że gdybym rzucił się do rzeki, gdybym w niej utonął i rozłożył się w tej wodzie, w przyszłym roku, zimą, gdy rzeka zamarznie, a caryca Anna rozkaże wznieść nowy pałac, stanowiłbym jego fragment, byłbym w każdej jego części.Jacob w ptaku.Jacob w wilku.Jacob w drzewie.- Ale żadna z tych rzeczy nie byłaby żywa.Jacob uśmiechnął się.- I właśnie to wydało mi się najwspanialsze, Will.Nie żyć.Oto cała istota doskonałości.Stałem na brzegu i ogarnęła mnie tak wielka radość, błogie.niepojęte.bezgraniczne.zapomnienie.Nawet Bóg nie mógłby być szczęśliwy bardziej niż ja w tej właśnie chwili.Właśnie to było to uniesienie, o którym mówiłem, jeśli chcesz wiedzieć.Jacob urwał i zamyślił się.Towarzyszył im jedynie delikatny trzask ognia.Will radował się ciszą, potrzebował czasu, by przemyśleć to, co właśnie usłyszał.Opowieść Jacoba wywołała w jego umyśle lawinę obrazów.Widział rzeźbione lodowe ptaki na cyzelowanych, lodowych gałązkach, bardziej żywe niż te prawdziwe, sypiące się z nieba jak zlodowaciałe ulęgałki.Wyobrażał sobie ludzi, niezadowolonych poddanych carycy Anny, wpatrujących się ze zdumieniem i podziwem w iglice i światła, zafrapowanych do tego stopnia, że zapomnieli o śmierci wielkich ludzi.Rozmyślał także o rzece, wiosną następnego roku, na brzegu której siedział Jacob i wlepiając wzrok w przepływające fale, pogrążył się w błogim uniesieniu.Gdyby ktoś zapytał go, co to wszystko miało oznaczać, nie potrafiłby odpowiedzieć.Ale wcale się tym nie przejął.Jacob wypełnił istniejącą w nim pustkę tymi obrazami i Will był mu wdzięczny za ten cenny dar.Wreszcie Jacob otrząsnął się z zamyślenia i po raz ostatni, jakby od niechcenia przegrzebawszy ognisko, rzekł:- Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.- Co tylko zechcesz.- Czy czujesz się silny?- Raczej tak.Czuję się świetnie.- Możesz wstać?- Oczywiście.Will zrobił to, dźwigając płaszcz, którym go otulono.Szynel okazał się jednak cięższy, niż chłopiec przypuszczał, i gdy wstał, zsunął się mu z ramion.Will nie próbował go podnieść.Światło było za słabe, aby Jacob mógł ujrzeć nagość Willa.A zresztą, czyż kilka godzin temu sam go nie rozebrał i nie ułożył przy ogniu? On i Jacob nie mieli już przed sobą żadnych tajemnic.- Czuję się świetnie - powtórzył Will, rozprostowując zdrętwiałe nogi.- Tam - powiedział Jacob.Wskazał na ubranie Willa, które leżało z drugiej strony przy ognisku i schło.- Ubierz się.Czeka nas mozolna wspinaczka.- A co z panią McGee?- Tej nocy nie jest nam do niczego potrzebna - odparł Jacob.- Ani tej, ani innej, gdy dokonamy na wzgórzu tego, czego mamy dokonać.- Dlaczego nie mielibyśmy już jej potrzebować? - spytał Will ze zdumieniem.- Ponieważ odtąd nie będzie mi już towarzyszyć.Bo i po co? Przecież mam ciebie.OSIEM1Burnt Yarley było zbyt małą osadą, aby mogło pozwolić sobie na własnego policjanta.Gdy potrzebna była interwencja stróża prawa, co zdarzało się nader rzadko, radiowóz przyjeżdżał tu ze Skipton.Tego wieczoru zgłoszenie przyjęto przed dwudziestą, zaginięcie trzynastolatka, który uciekł z domu, i radiowóz z posterunkowymi Maynardem i Harperem zjawił się przed domem Rabjohnsów około wpół do dziewiątej.Policjanci nie dowiedzieli się wiele od rodziców.Chłopiec zniknął ze swojej sypialni między osiemnastą a dziewiętnastą.Ani gorączka, ani lekarstwa nie mogły wywołać u niego delirium, nic też nie wskazywało na porwanie, toteż należało przypuszczać, że odszedł z własnej woli, w pełni świadomy tego co robi.Rodzice nie mieli pojęcia dokąd mógł się udać.Ojciec, którego protekcojnalny ton i zachowanie nie przypadły policjantom do gustu, domniemywał, że chłopiec wyruszył w drogę do Manchesteru.- Niby po co miałby to robić? - spytał Doug Maynard, który nie próbował ukrywać swej antypatii wobec Rabjohnsów.- Ostatnimi czasy sprawiał wrażenie nieszczęśliwego - odparł Hugo.- On i ja trochę się posprzeczaliśmy.Padły ostre słowa.- Jak ostre?- Pan coś sugeruje? - prychnął Hugo.- Niczego nie sugeruję, zadałem tylko pytanie.Pan pozwoli, że wyrażę się jaśniej.Czy złoił pan synowi skórę?- Na Boga, nie.I pragnę jedynie dodać, że czuję się urażony.- Pańskie uczucia możemy sobie na razie darować.Odłóżmy to na później, dobrze? - rzucił Maynard.- Będzie mógł pan czuć się urażony do woli, kiedy już odnajdziemy chłopca.Jeżeli faktycznie błąka się gdzieś tam, na mrozie, mamy niewiele czasu.Temperatura wciąż spada.- Czy zechciałby pan łaskawie mówić trochę ciszej? - syknął Hugo, spoglądając w stronę otwartych drzwi.- Moja żona i tak jest już w ciężkim stanie.Maynard skinął głową do swego partnera.- Porozmawiasz z nią, Phil?- Ona wie tyle samo co ja - odparł Hugo.- Zdziwiłby się pan, ilu rzeczy dzieci nie mówią ojcom, a zwierzają się swoim matkom, albo na odwrót - rzekł Maynard.- Phil, tylko delikatnie, dobra?- Oczywiście.- zapewnił Phil i oddalił się.- A więc nie podniósł pan na niego ręki? - ponownie spytał Maynard Hugona.- Padły jednak pewne słowa.- Zachował się jak skończony idiota.- Co takiego zrobił?- Właściwe nic wielkiego - odparł Hugo - któregoś popołudnia wyszedł z domu.- A zatem uciekał już wcześniej?- To nie była ucieczka.- Może tylko panu tak powiedział?- Nie okłamałby mnie - uciął Hugo.- Skąd pan wie?- Ponieważ znam tego chłopca i potrafię go przejrzeć na wylot - odparł Hugo, obrzucając Maynarda spojrzeniem, jakie rezerwował zwykle dla najbardziej tępych spośród swoich uczniów.- Dobrze.A zatem, kiedy tamtego popołudnia wyszedł z domu, czy domyśla się pan, dokąd mógł się udać?- W żadne konkretne miejsce, jak zwykle.- Jeżeli miał pan z synem taki kontakt, jak ze mną, to wcale się nie dziwię, że uciekł - skomentował Maynard.- Dokąd mógł pójść?- Nie potrzeba mi wykładów na temat powinności rodzicielskich od kogoś takiego jak pan - odparował Hugo.- Chłopiec ma trzynaście lat.Skoro ma ochotę poszwendać się po okolicznych wzgórzach, to jego sprawa.Nie pytam go o szczegóły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]