[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ta niewiadoma przyprawia mnie często o zawrót głowy.Pytałem wielokrotnie, kim jestem dla niej.Nie dała mi jasnej odpowiedzi.Powiedziała tylko, że sam wiem najlepiej.A ja naprawdę nie wiem, kim jestem dla niej.Może zapomniałem? Wszystko kończy się na tym pamiętnym dniu, kiedy dostrzeżono nagle tę moją osobliwą cechę karlenia, rośnięcia w głąb siebie na podobieństwo czarnej dziury.Wtedy to zdzielił mnie ktoś na klatce schodowej, nie, raczej w windzie, tępym narzędziem w tył głowy.Nie wiem, jak długo leżałem bez pamięci, w każdym razie obudziłem się w pokoju, w którym powoli dochodziłem do siebie, i teraz mieszkam.Nie macie pojęcia, jak chciałbym umrzeć choćby pod płotem, jak włóczęga lub przysłowiowy pies i zostać pogrzebanym w ziemi, znać swój początek i koniec, trzymać w zanadrzu pewność na zbawienie lub potępienie.A tak jestem tylko trwaniem, dobrym czy złym? snuję myśli na ten temat i nie dochodzę do niczego.Odnoszę wrażenie, że mieszkam w domu wariatów, choć nic nie wskazuje na to, że tak jest w istocie.Przez całe życie takie myśli mnie nawiedzały, więc musi w tym tkwić odrobina prawdy.Myśli nie rodzą się bez powodu, tak jak bez powodu nie pisze się książek czy nie odmawia modlitwy.A miłość? Próbowałem żyć w miłości.Może nawet żyłem tym upojeniem, na pewno tak, nie zdawałem sobie tylko z tego sprawy i traciłem wszystko, bez żalu, wtedy bez żalu, teraz już nie, teraz jest we mnie żal za tym straconym.Teraz też nikt na mnie nie czeka, ja czekam, i przeklinam wszystko i wszystkich, nawet siebie.Wściekły, prawie szalony opuszczałem dom i gnałem przed siebie, nie widząc niczego prócz swego jasnowidztwa, zawsze fałszywego w skutkach lecz nieomylnego w wołaniu, do chwili aż na swojej drodze spotkałem osobnika zdążającego w przeciwną stronę.To był kres drogi na ten dzień.Zamienialiśmy parę słów nic nie znaczących, najczęściej o pogodzie, urodzajach czy kryzysie rządowym, nigdy o tym, co nas spalało, gnało, zżerało, zawsze udawałem, że spotkaliśmy się przypadkowo, uchylaliśmy kapeluszy i zaczynaliśmy odwrót.Wracając zbaczałem z drogi, kładłem się na wznak, leżałem krzyżem z twarzą ku słońcu, zawsze ku słońcu, pod samotnym drzewem, zawsze samotnym, najczęściej dziką jabłonią, pod drzewem życia, prosząc by nauczyło mnie żyć.Nie podnosząc się zjadałem dwa lub trzy cierpkie jabłuszka i moja wściekłość opuszczała mnie, wstawałem raz pocieszony, jakbym spełnił chwalebny uczynek, innym razem z przeświadczeniem, że przeze mnie objawia się światu jakaś tajemnica.Co za nonsens!Czuję, że nie utrzymam nerwów na wodzy, może mnie ponieść jak Atyllę przez stepy i oślepić.Lecz żeby siebie chociaż trochę ukoić, żebym nie poczuł się zdradzony przez samego siebie, powiem, że jest to prawdopodobnie przyległość dziedziczna, a mnie tą cechą obdarzyła babka Łopuchina.Leżała ona bardzo często w ciemnym zakątku, wymęczonego przez stepowe słońce parku, pod zeschłą na wpół wiśnią, drzewem prawie bez życia, na coś czekając.I niezależnie od koloru, który zawsze odzwierciedlał stan ducha babci, jej twarz na moment stawała się zimna i obca jak u nieboszczyka, nawet oczy, szeroko otwarte i błyszczące dziwnym blaskiem, nieruchomiały.Ten stan nie trwał długo, lecz zabierał nieraz pół dnia.Wstając nie czuła się otępiała, nie, tego nie można powiedzieć, lecz również nie była uduchowiona, czuła tylko bardzo mocno swoją płeć.Tym razem zerwała się jak oparzona i biegnąc na oślep przez chaszcze, zostawiając kawał sukni na wywróconym pniu, radosnym krzykiem oznajmiła, że jest brzemienna.Motia wystraszona krzykiem swojej pani wybiegła naprzeciw, przytrzymała w ramionach i już szlochając zaprowadziła do dworu.Jej rachunek z kosmosem został otwarty - powiedział Gruzin, który od paru dni przebywał we dworze, kryjąc się przed policją depczącą mu po piętach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]