[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drugi raz nie da siêposkromiæ.Siedzia³ ze skrzy¿owanymi nogami na pod³odze stodo³y, otoczony szaro-ró¿owymiwnêtrznoœciami kucyka, i opracowywa³ najlepsz¹ strategiê, na jak¹ go by³o staæ.Myœlenie nigdy nie by³o jego najmocniejsz¹ stron¹.Zbyt wielki apetytprzyæmiewa³ rozs¹dek.G³Ã³d i poczucie si³y nie odstêpowa³y go ani na krok,zostawiaj¹c nieco miejsca na pierwotne przywi¹zanie do ziemi, co prêdzej czypóŸniej musia³o doprowadziæ do rzezi.Deszcz pada³ jeszcze przesz³o godzinê.Roñ Milton niecierpliwi³ siê; ta cecha jego charakteru obdarzy³a go wrzodem iznacz¹cym stanowiskiem w biurze projektów.Nikt nie obs³u¿y³by ciê szybciejni¿ Milton.By³ najlepszy, lenistwa nie znosi³ zarówno u siebie, jak i uinnych.WeŸmy na przyk³ad ten cholerny dom.Obiecali, ¿e skoñcz¹ go w po³owielipca, zrobi¹ ogród, u³o¿¹ podjazd, wszystko za³atwi¹ - i oto teraz, w dwamiesi¹ce po terminie, spogl¹da³ na dom, nie nadaj¹cy siê do zamieszkania.Po³owa okien nie by³a jeszcze oszklona, brakowa³o drzwi frontowych, ogródbudzi³ mordercze instynkty, a podjazd zamieni³ siê w bagnisko.I to mia³ byæ jego zamek, jego schronienie przed œwiatem, który da³ muniestrawnoœæ i maj¹tek.Azyl z dala od ha³aœliwego miasta, miejsce, gdzieMaggie mog³a hodowaæ ró¿e, a dzieci - oddychaæ œwie¿ym powietrzem.Na tojednak trzeba by³o poczekaæ."Do cholery, w tym tempie budowa przeci¹gnie siêdo nastêpnej wiosny.Kolejna zima w Londynie." Na sam¹ myœl o tym ciê¿kozrobi³o mu siê na sercu.Maggie os³oni³a go sw¹ czerwon¹ parasolk¹.- Gdzie s¹ dzieci? - zapyta³.- W hotelu - zaœmia³a siê.- Doprowadzaj¹ do sza³u pani¹ Blatter.Enid Blatter znosi³a jego pociechy ju¿ przez szeœæ weekendów.Sama kiedyœmia³a dzieciaki i zajmowa³a siê Debbie i ³anem, nie trac¹c zimnej krwi.Alenawet jej humor i cierpliwoœæ mia³y swoje granice.- Lepiej wracajmy ju¿ do miasta.- Nie, proszê, zostañmy jeszcze dzieñ, dwa.Pojedziemy w niedzielê wieczorem.Chcê, ¿ebyœmy wszyscy wybrali siê w niedzielê na uroczystoœci do¿ynkowe.Teraz z kolei Roñ siê skrzywi³.- O cholera.- To cz¹stka wiejskiego ¿ycia, Ronnie.Jeœli mamy tu ¿yæ, musimy wtopiæ siê wspo³ecznoœæ.Kiedy by³ w takim nastroju, marudzi³ jak dzieciak.Pozna³a go na tyle dobrze,¿e wiedzia³a, jakie teraz padn¹ s³owa.- Ja nie chcê.- Nie mamy wyboru.- Mo¿emy wracaæ dzisiaj.- Ronnie.- Nic tu nie mamy do roboty.Dzieciaki siê nudz¹, ty zmizernia³aœ.Twarz Maggie skamienia³a; kobieta nie zamierza³a ust¹piæ ani o cal.Zna³ têtwarz tak samo dobrze, jak ona jego marudzenie.Wbi³ wzrok w ka³u¿e, zbieraj¹ce siê w miejscu, które byæ mo¿e kiedyœ nazwieswoim ogrodem.Jakoœ nie móg³ sobie tam wyobraziæ trawy ani ró¿, nagle wyda³omu siê to nierealne.- Ronnie, jeœli chcesz, to wracaj do miasta.WeŸ dzieciaki.Ja tu jeszczezostanê.Przyjadê poci¹giem w niedzielê wieczorem."Sprytna - pomyœla³.- Lepiej ju¿ by³o siê poddaæ.Dwa dni samotnego dogl¹daniadzieciaków? Nie, dziêkujê."- OK, wygra³aœ.Pójdziemy na te diabelne do¿ynki.- Mêczennik.- O ile nie bêdê musia³ siê modliæ podczas mszy.Amelia Nicholson wbieg³a do kuchni, niezwykle blada, i na oczach matkizemdla³a.Zielony sztormiak by³ t³usty od wymiocin, zielone kalosze - zalanekrwi¹.Gwen zawo³a³a Denny'ego.Ich dziewczynka dr¿a³a, usta bezskutecznie próbowa³ywymówiæ jakieœ s³owo czy te¿ s³owa.- Co jest?Denny z rumorem zbieg³ ze schodów.- Na litoœæ bosk¹.Amelia znów wymiotowa³a.Twarz mia³a sin¹.- Co siê jej sta³o?- W³aœnie wesz³a.Lepiej zadzwoñ po pogotowie.Denny po³o¿y³ d³oñ na jejpoliczku.- Jest w szoku.- Karetkê, Denny.- Gwen œci¹gnê³a z ramion dziewczynki sztormiak irozluŸni³a jej bluzkê.Denny powoli wsta³.Przez zachlapane deszczem oknowidzia³ podwórze; wrota stodo³y, targane przez wiatr, otwiera³y siê izamyka³y.Ktoœ tam by³ w œrodku, coœ mignê³o.- Na litoœæ bosk¹.karetkê! - powtórzy³a Gwen.Denny nie s³ucha³.Ktoœ zakrad³ siê do jego stodo³y, na jego ziemiê, a tacynatrêci zas³ugiwali tylko na jedno.Jak na z³oœæ, wrota stodo³y znów siê otwar³y."Tak! Intruz."Cofn¹³ siê w g³¹b.Denny chwyci³ stoj¹c¹ ko³o drzwi strzelbê, w miarê mo¿noœci nie spuszczaj¹c zoczu podwórka.Za jego plecami Gwen zostawi³a Ameliê na pod³odze i dzwoni³a popomoc.Dziewczynka ju¿ pojêkiwa³a; wyjdzie z tego.Po prostu, przestraszy³ j¹jakiœ parszywy intruz i tyle.Na jego ziemi.Otworzy³ drzwi i wyszed³ na podwórze.Mia³ na sobie koszulkê z krótkimirêkawami i czu³ k¹œliwy powiew zimnego wiatru, ale przynajmniej przesta³opadaæ.Ziemia lœni³a od deszczu, a z ganku i okapów spada³y krople wody,wtóruj¹c jego krokom nerwowym bêbnieniem.Wrota stodo³y znów siê uchyli³y i tym razem pozosta³y otwarte.Nie zauwa¿y³ nicszczególnego.Zaczai siê zastanawiaæ, czy nie da³ siê zwieœæ grze cieni.Jednak nie.Dostrzeg³ jakiœ ruch.Stodo³a nie by³a pusta.Ktoœ, nie kucyk,nawet w tej chwili go obserwowa³."Zobacz¹ strzelbê i spoc¹ siê ze strachu.Proszê bardzo: W taki sposób w³aziæ na cudzy teren.Niech myœl¹, ¿e chcê imodstrzeliæ jaja."Szeœcioma pewnymi krokami przemierzy³ odleg³oœæ dziel¹c¹ go od stodo³y i wszed³do œrodka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]