[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słaby, przyzwalający uścisk jej ręki przejął mnie zgrozą.Nie zejdą.„Boją się tego miejsca” — szepnąłem jej, a w duchu pomyślałem, że takie tchórzostwo jest nie do uwierzenia.Nasz los był przypieczętowany.A jednak z tego, co słyszałem…Patrzyliśmy, jak światłość dnia w łuku wejściowym staje się coraz jaśniejsza; lada chwila mogły przesłonić ją ich postacie.Dręczące niepewności owej godziny były tak okrutne, że prawie zagłuszały pragnienie i głód i rodziły niepokój, który sprawiał wrażenie nawrotu sił.Były jak koszmar, ale ów koszmar jak by oczyszczał mój umysł z jego gorączkowych halucynacji.Byłem wtedy bardziej przy zdrowych zmysłach niż przez ostatnie czterdzieści osiem godzin naszego uwięzienia.Nie mogłem jednak czekać tu długo.Bezwzględnie konieczne było, abym czatował przy wylocie na moment ich odejścia.Ranek był spokojny i chłodny; wśród tej ciszy ich słowa rozlegały się bardzo wyraźnie w nieruchomym powietrzu wąwozu.Pewna grupa — nie wiedziałem, jak liczna — przyszła już ze szkunera w stanie wielkiego podniecenia.Bali się, że o ich obecności dowiedzieli się w jakiś sposób peonowie z hacjendy.Wymyślali potężnie na człowieka nazwiskiem Carneiro, który poprzedniego dnia strzelił nieopatrznie do tłustej krowy na jednej z savannas w głębi lądu.Przeklinali go.Zeszłej nocy, przed wschodem księżyca, ci na statku posłyszeli rżenie konia.Ktoś w ciemności podjechał konno na sam brzeg wody i poczekawszy chwilę, pogalopował tą samą drogą.Świadczyły o tym odciski kopyt na plaży.Bali się tych jeźdźców ogromnie.Należała się zemsta za owego człowieka, którego zabił kiedyś Manuel, i domyślałem się, że rozmawiając wciąż oglądają się za siebie.— A co z przekonaniem się, czy Inglez jest tam w grocie żywy albo umarły? — pytali niektórzy.Pewien byłem teraz, że nie zejdą do nas wszyscy razem.Narażałoby ich to na niebezpieczeństwo, że peonowie przyłapaliby ich w pieczarze.Twierdzili też, że nie ma czasu na gruntowne jej przeszukanie.Po raz pierwszy tego ranka posłyszałem głos Manuela:— Rozstąpić się.Podszedł na sam skraj przepaści.— Jeżeli Inglez tam jest i jeżeli jest żywy, to słucha nas w tej chwili.Był tego tak pewien, jak by mógł mnie widzieć.Dodał jeszcze:— Ale tam nie ma nikogo.— Idź sprawdź, Manuelu — zawołali.Powiedział coś wzgardliwym tonem.Głosy nad moją głową przeszły w ożywiony szmer.— Dajcie mi tu sznur — odezwał się głośno.Doznałem uczucia, że zbliża się do mnie jakieś niewyobrażalne niebezpieczeństwo, i w stanie słabości, w jakim się znajdowałem, zacząłem drżeć i cofać się od wejścia.Nie miałem żadnej siły w członkach.Nie miałem broni.Jakże tu walczyć? Chyba zębami.Postukując lekko o skałę nad łukiem, manierka Williamsa, przywiązana za swój zielony sznurek do końca grubego powrozu, opuszczała się z wolna i zawisła nieruchomo przed wejściem.Została świeżo napełniona wodą; z wierzchu była cała mokra, a srebrna zakrętka, na którą padły promienie słońca, oślepiła mi oczy.Tu było niebezpieczeństwo — w tej przynęcie.I zdaje mi się, że gdybym miał najlżejsze pojęcie o tym, co się dzieje, byłbym rzucił się na nią od razu.Ale upłynął jakiś czas, nim zrozumiałem — nim uświadomiłem sobie, że to jest woda, tu, w zasięgu mojej Z wielkim wysiłkiem przeciwstawiłem się szaleństwu, które pchało mnie do rzucenia się na manierkę.Z całej mocy zaparłem się w sobie.Gardło mi ściskał konwulsyjny skurcz.Zrobiłem w tył zwrot i uciekłem z przejścia.Pobiegłem do Serafiny.— Wyciągnij do mnie rękę — dyszałem w ciemności.— Potrzebuję twojej pomocy.Poczułem jej dłoń spoczywającą lekko na mojej pochylonej głowie.Nie spytała mnie nawet, o co chodzi — jak gdyby wielka jej dusza była wszechwiedząca.W tym jej milczeniu była najwyższa ofiarność, bezwarunkowe oddanie kobiety.— Cierpliwości, cierpliwości — mamrotałem bez przerwy.Traciłem zaufanie do siebie.Gdyby tylko było mi wolno roztrzaskać sobie łeb o skałę.Na to starczyłoby mi jeszcze odwagi.Lecz była to sytuacja, z której wyjścia przez śmierć nie było.— Jesteśmy uratowani — mruknąłem w obłąkaniu.— Cierpliwości — szepnęła.Jej dłoń ześliznęła się ociężale z mojej głowy.A ja zacząłem odsuwać się od niej pomału.Jestem tu po to, by mówić prawdę.Zacząłem sunąć w kierunku manierki.Nie przyznawałem się do tego przed samym sobą, ale teraz to wiem.Była w niej jakaś diabelska moc.Poznałem, co czuje człowiek, którego szatan namawia do sprzedania swej duszy — grozę nieodpartej a zgubnej tęsknoty do najwyższej szczęśliwości.Dla mnie zaś wtedy łyk wody obiecywał więcej niż wszechwiedza, niż nieograniczona potęga, niż bogactwo bez miary i niż wieczysta młodość.Czymże mogły być wszystkie te pokusy wobec napicia się wody? Nigdy żadna dusza nie łaknęła rzeczy zakazanych tak, jak moje wyschnięte gardło łaknęło wody.Żaden diabeł nie kusił nigdy człowieka równie zgubną przynętą.Cierpiałem od jasności moich myśli.Widziałem z oburzeniem, jak łowią mnie nieszczęsnego niby rybę.Lecz z tym wszystkim w swoim opłakanym stanie pozostawałem roztropny.Nie wybiegłem na oślep.Nie.Zbliżałem się do wewnętrznego końca tunelu powoli, bokiem, jak bym tropił dzikiego zwierza.Skradałem się wzdłuż ściany pieczary i wystawiłem głowę na tyle, by móc spojrzeć na szatańską pokusę.Oto był: mały ciemny przedmiot zawieszony w świetle, mający za tło żółtą skałę po drugiej stronie wąwozu.Na srebrnej pokrywce promienie słońca migotały świetliście.Miałem trochę nadziei, że do tego czasu zabrali manierkę.Kiedy cofnąłem głowę, przestałem ją widzieć, ale całe moje jestestwo wyrywało się ku niej z żałosną niemal tęsknotą.Po raz pierwszy od wielu godzin przypomniałem sobie Castra.Czyż nie jestem nic lepszy od Castra? Jego łowiono na solone mięso.Wzdrygnąłem się.Na przejście padł cień.Postawiłem z powrotem na ziemi podniesioną nogę, nie dawszy kroku naprzód.Nieoczekiwane pojawienie się tego cienia ocaliło mnie, jak sądzę.Manuel zeszedł był po gzymsie.Był sam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]