[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdzie indziej stały grupy Żydów w kolorowych chałatach[343], w wielkich futrzanych kołpakach[344] przed wysokimi wodospadami jasnych materii.Byli to mężowie Wielkiego Zgromadzenia[345], dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie, pielęgnowane brody i prowadzący wstrzemięźliwe i dyplomatyczne rozmowy.Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali, był błysk uśmiechniętej ironii.Wśród tych grup przewijał się pospolity, bezpostaciowy tłum, gawiedź bez twarzy i indywidualności.Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkami bezmyślnego gadania.Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów[346] i arlekinów[347], który — sam bez poważnych intencyj handlowych — doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawiązujące się transakcje swymi błazeńskimi figlami.Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wśród skalnych załomów i dolin.Prawdopodobnie jeden po drugim zapadały się wesołki gdzieś w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu[348], przechadzali się w grupach pełnych powagi i godności i prowadzili ciche, głębokie dysputy.Rozszedłszy się po całym owym wielkim, górzystym kraju, wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach.Małe i ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którą zawisło ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz dalsze pokłady swego uwarstwienia.Światło lampy stwarzało sztuczny dzień w owej krainie — dzień dziwny, dzień bez świtu i wieczoru.Ojciec mój uspokajał się powoli.Gniew jego układał się i zastygał w warstwach krajobrazu.Siedział teraz na galeriach wysokich półek i patrzył w jesienniejący, rozległy kraj.Widział, jak na dalekich jeziorach odbywał się połów ryb.W maleńkich łupinkach łódek siedziało po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę.Na brzegach chłopcy dźwigali na głowach kosze pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.Wówczas to dostrzegł, jak grupa wędrowców w oddali zadziera głowy ku niebu, wskazując coś wzniesionymi rękami.I wnet zaroiło się niebo jakąś kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, które rosły, dojrzewały i wnet zapełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących i kołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach.Całe niebo wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi liniami cichych bujań.Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie, nieudolne konglomeraty[349] skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj, przypominały źle wypchane sępy i kondory, z których wysypują się trociny.Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejące w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem.Niebo stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolągów i fantastycznych zwierząt, które krążyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych elipsach.Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem, wyciągnął ręce, przyzywając ptaki starym zaklęciem.Poznał je, pełen wzruszenia.Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji, którą ongiś Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba.Wracało teraz, zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegradowane plemię ptasie, zmarniałe wewnętrznie.Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione niedorzecznie, było wewnątrz puste i bez życia.Cała żywotność tych ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastyczność.Było to jakby muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego.Niektóre latały na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obciążone kolorowymi naroślami, i były ślepe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]