[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dla mnie to wystarczy.Dwa lata po „cudzie w Andach" wróciliśmy z ojcem na miejsce katastrofy w Wysokich Andach koło góry Sosneado.Odkryto tam drogę, dostępną tylko latem, od argentyńskich przedgórzy do lodowca, gdzie leżał wrak fairchilda.Jest to wyczerpująca trzydniowa wyprawa, obejmująca osiem godzin jazdy samochodem terenowym przez surowe tereny andyj-skich przedgórzy oraz dwa i pół dnia na grzbiecie wierzchowców.Przebyliśmy w bród wartki strumień, po czym wyruszyliśmy specjalnie przyuczonymi andyjskimi końmi po stromych i wąskich perciach, wijących się przez góry nad skalistymi urwiskami, na których widok włos jeży się na głowie.W południe dotarliśmy do podnóża lodowca, po czym pokonaliśmy pieszo ostatni odcinek prowadzący do grobu.Sam grobowiec, wzniesiony, tuż po uratowaniu nas, przez lotników z Urugwaju i Chile, znajduje się na skalistym występie wystającym spod śniegu.Pod skałami spoczywają Susy i moja matka oraz szczątki pozostałych zmarłych tu osób, bezpiecznie poza zasięgiem sunącej sto kilkadziesiąt metrów dalej rzeki lodu.Jest to prosta kapliczka, zwykły stos kamieni i wznoszący się nad nimi wielki stalowy krzyż.Ojciec przywiózł kwiaty i pojemnik275ze stali nierdzewnej zawierający pluszowego misia, z którym Susy sypiała przez całe życie.Złożył te dary na grobie i stanęliśmy tam wśród ciszy gór.Tak dobrze pamiętałem tę ciszę -jednostajny i zupełny brak wszelkich dźwięków.W spokojne dni słyszy się tylko własny oddech, własne myśli.Twarz ojca była blada, a łzy spływały mu po policzkach, kiedy przeżywaliśmy wspólnie to ponowne spotkanie, ale ja nie czułem bólu ani żalu.Odczuwałem w tym miejscu spokój.Nie było tu już strachu, cierpienia ani walki.Zmarli spoczywali w pokoju.Powrócił czysty, doskonały spokój tych gór.Był to słoneczny i pogodny wiosenny dzień.Ojciec zwrócił się do mnie ze smutnym uśmiechem.Spojrzał na lodowiec, na czarne szczyty wznoszące się nad nami, na bezkresne i dzikie andyjskie niebo.Wiem, że próbował wyobrazić sobie to miejsce w zimie.Spojrzał na pozostałości kadłuba fairchilda.Czy szukał skulonych wewnątrz młodych chłopców? Przerażonych twarzy w mroku i chłodzie, nasłuchujących wycia wiatru i dudnienia odległych lawin, zdanych tylko na siebie wzajemnie? Czy wyobrażał sobie mnie w tym trudnym miejscu, tak przestraszonego, tak niemożliwie oddalonego od domu, tak rozpaczliwie stęsknionego jego obecności? Tego nie powiedział.Uśmiechnął się tylko czule, ujął mnie za ramię i szepnął:–Nando, teraz rozumiem…Zostaliśmy przy grobie przez jakąś godzinę, potem zeszliśmy do koni.Nigdy nie przyszło nam na myśl, żeby zabrać ciała naszych bliskich na cmentarz w cywilizowanym świecie.Kiedy schodziliśmy z góry, wspaniałość Andów huczała wszędzie wokół nas – tak cicha, tak potężna, tak doskonała – i żaden z nas nie mógłby sobie wyobrazić bardziej majestatycznej kaplicy.Epilog|d trzydziestu kilku lat 22 grudnia każdego roku na-'sza grupa ocalonych spotyka się wraz z rodzinami dla upamiętnienia dnia, kiedy uratowano nas w górach.Obchodzimy go jako nasze wspólne urodziny, bo właśnie wtedy wszyscy narodziliśmy się ponownie.Ale dano nam wówczas coś więcej niż życie, każdy z nas zszedł z tamtej góry z nowym sposobem myślenia, lepszym pojmowaniem mocy ludzkiego ducha i głębokim zrozumieniem, jakim cudem jest – dla nas, dla każdego – być żywym.Zdolność bycia naprawdę żywym, smakowania każdej chwili życia w sposób przytomny i z wdzięcznością to dar, który ofiarowały nam Andy.Postronny obserwator nie zauważyłby może szczególnej serdeczności, z jaką moi przyjaciele obejmują swoje żony, albo czułości, z jaką traktują swoje dzieci, ja to widzę, bo wiem, jak oni, jakim jest to cudem.Po tym, jak nas uratowano w górach, gazety nazwały nasze ocalenie „cudem w Andach".Dla mnie prawdziwym cudem jest to, że żyjąc tak długo w cieniu śmierci, nauczyliśmy się w sposób jak najbardziej wyrazisty i przeobrażający, co właściwie znaczy być żywym.Wiedza ta związała mnie i moich towarzyszy i choć jak zawsze między przyjaciółmi pojawiają się konflikty i nieporozumienia, a życie sprawiło, że wielu z nas znalazło277się daleko od rodzinnego Montevideo, nigdy nie dopuścimy, by więzy te uległy zerwaniu.Nawet dzisiaj, ponad trzy dekady po katastrofie, wszyscy ci mężczyźni są dla mnie braćmi.Nikt jednak nie był lepszym bratem niż Roberto Canessa, mój towarzysz podczas długiego marszu przez Andy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •