[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sam dowiem się, co Myrna Albright naprawdę wiedziała.– Więc ją odnalazłaś.Rozmawiałaś z nią na ten temat?– Nie.Jeden z moich znajomych powiedział mi, gdzie mieszka.Ale nie wiedziałam, czy powinnam z nią rozmawiać przed panem.– I słusznie – zapewniłem ją, otwierając jej drzwi.Zaraz po jej wyjściu podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Helen.– Odwołaj wszystko, co jeszcze mam na dzisiaj.Muszę pojechać do Oregon City.Oregon City było położone pół godziny jazdy samochodem od mojego biura.Ponad sto lat temu tam właśnie kończył się Szlak Oregoński.Około sto osiemdziesiąt kilometrów na wschód nadal widać było bruzdy od kół krytych wozów, które rok po roku przez trzy miesiące przemierzały prerie, góry i pustynie, wędrując z Missouri i Nebraski na zachód.Ciągnięci przez jakiś niewytłumaczalny impuls, że znajdą coś lepszego w miejscu, którego nigdy nie widzieli, osadnicy – tysiące osadników – ruszali w podróż, pozostawiając za sobą rodziny, przyjaciół i wszystko, co znali.Przybywali jak jakaś nieznosząca sprzeciwu siła natury, aż dolina Willamette wypełniła się ich farmami i nie było już żadnej ziemi do wzięcia.A teraz wszystko, na co całe życie pracowali, zniknęło.Ostatnia farma w Oregon City została sprzedana developerom i jedyną rzeczą, która przypominała jeszcze, że mężczyźni i kobiety kiedyś ryzykowali życie, by tu przyjechać, był mały, zniszczony przez pogodę pomnik w parku miejskim.Dom, w którym mieszkała Myrna Albright, okazał się dwupiętrowym budynkiem, oklejonym u dołu papą.Stał na końcu ulicy, na wzgórzu.Daleko w dole, w pobliżu rzeki, unosiła się szara chmura popiołu z ceglanego komina fabrycznego.Przy oszklonych drzwiach wejściowych wisiała mała drewniana tabliczka z napisem MIESZKANIA AVON.Zacząłem czytać nazwiska na skrzynkach pocztowych, aż znalazłem tę, która należała do Myrny Albright.Mieszkanie numer 6A.Przeszedłem przez śmierdzący pleśnią korytarz do drzwi na końcu.Zapukałem lekko i czekałem.Nikt nie odpowiedział.Zapukałem mocniej.Dosłyszałem szmery po drugiej stronie.Drzwi otworzyły się powoli na szerokość paru centymetrów.Nad mosiężnym łańcuchem pojawiło się oko.– Kto tam? – zapytała podejrzliwie.Przedstawiłem się.Drzwi zamknęły się cicho i usłyszałem dźwięk zdejmowanego łańcucha.Chwilę później drzwi znowu się otworzyły.– Proszę wejść – powiedziała, wskazując ruchem głowy przedsionek.Była wysoka, miała szerokie męskie ramiona i duże, grubokościste ręce.Krótko przystrzyżone czarne włosy okalały trójkątną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi.Ciemnozielona, długa do ziemi suknia sunęła za nią jak bandaże mumii.Usiadła przy stole w jadalni, pokrytym stosem gazet, kolorowych pism i nieotwartymi listami.W rogu było miejsce na butelkę piwa i szklaną popielniczkę wypełnioną petami.Na brzegu popielniczki balansował niebezpiecznie zapalony papieros, a dym z niego unosił się cienką smużką do sufitu.Podniosła go i zaciągnęła się głęboko jak pływak łapiący powietrze.Zaciągnęła się kolejny raz i spojrzała prosto przed siebie.Drgały jej mięśnie szczęk, a na ustach z wydatną dolną wargą czaił się potępiający uśmieszek.Kiedy w końcu spojrzała na mnie i wskazała drewniane krzesło po drugiej stronie stołu, jej spojrzenie było twarde i cyniczne.– Więc to pan jest adwokatem Johnny’ego Morela.Zabawne, nie wygląda pan na obrońcę przydzielanego przez sąd.– Bo nim nie jestem.Uniosła brwi.– Czyli że do pana też się dobrała.Trzeba przyznać, że umie to robić – powiedziała.– Nie wiem, o czym pani mówi.Nikt się do mnie nie dobierał.– Jeżeli pan z nią nie sypia, dlaczego miałby pan być jego obrońcą? Na pewno nie dla pieniędzy, bo ich nie ma.– Nie jestem obrońcą wyznaczonym przez sąd.W każdym razie nie takim, jakiego miała pani na myśli.Ale tę konkretną sprawę przyjąłem, bo mnie o to poproszono.– To wyjaśnia, dlaczego wziął pan tę sprawę, ale i tak nie powstrzyma Denise.Już się zaczęła do pana dobierać, prawda?To nie była jej sprawa.– Powodem, dla którego przyszedłem z panią porozmawiać.– Więc nie zamierza pan nawet zaprzeczać?– Proszę posłuchać, nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o.– Nie obchodzi mnie, po co pan przyszedł! – ucięła.– Nie ma pan zielonego pojęcia, jaka ona jest, prawda? Myśli pan, że nie wiem, że się do pana dobiera? Zawsze się do ludzi dobiera, do mężczyzn, a nawet do kobiet – jeśli chce pan wiedzieć – kiedy tylko chce czegoś od nich.I, spójrzmy prawdzie w oczy, ma pan coś, czego ona chce.Ona chce, żeby zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, żeby pomóc Johnny’emu Morelowi.A dla niej istnieje tylko jeden sposób, żeby to zagwarantować.Ta głupia suka tylko w tym jest dobra.W ten sposób dostaje to, czego chce.Manipuluje ludźmi, manipuluje wszystkimi.Ja to wiem, wykorzystała mnie.Papieros był już dopalony do samego filtra.U jego końca zwisał kawał popiołu, gotowy spaść w każdej chwili.Zgniotła go w popielniczce.W powietrze uniosła się chmurka popiołu, który zaczął leniwie opadać na blat stołu.– Denise i ja byłyśmy kochankami.A raczej powinnam powiedzieć – dodała ze wzruszeniem ramionami – ja ją kochałam, a ona to wykorzystywała.U Denise nigdy nie można liczyć na wzajemność.Zapaliła następnego papierosa.– Powinnam rzucić – powiedziała, gasząc zapałkę szybkim ruchem nadgarstka.– Ale to jedyna wada, jaka mi została.Rzuciłam narkotyki.Przestałam pić.– Zorientowała się, że patrzę na opróżnioną do połowy butelkę piwa.– Oszukuję trochę od czasu do czasu.Ale piję tylko piwo.Od prawie dwóch lat nie miałam w ustach żadnego prawdziwego alkoholu i prawie od roku nie wzięłam ani jednej działki.– Pochyliła się w moją stronę, oparła łokieć na stole.– Jestem, jak to mówią, trzeźwiejącą alkoholiczką.I niebiorącą narkomanką.Piję trochę piwa, ale nie biorę żadnych prochów, nigdy.– Uśmiechnęła się, tym razem bez cynizmu.– Nie używam nawet butaprenu.Spojrzała na prawie pusty pokój umeblowany używanymi meblami.Szare linoleum na podłodze pokrywał wyblakły beżowy dywan.W rogu, przy drzwiach, które, jak zgadywałem, prowadziły do sypialni, stał stary fotel z okrągłymi, grubymi poręczami i zapadającą się szarą poduszką na siedzeniu.Obok niego stała tandetna podłogowa lampa z podartym różowym abażurem i osmalonym kablem.Nie byłem pewien, co miała na myśli.I patrzyłem na nią, czekając na wytłumaczenie.– Miałam zostać prawniczką.Zdecydowałam o tym, kiedy byłam jeszcze mała.Nie chodziłam wtedy nawet do liceum.Wydawało mi się, że to by było fajne.Wie pan, być adwokatem, stawać przed ławą przysięgłych, bronić niewinnych, oskarżać winnych.Takie tam.Czekała na moją reakcję.– Dlaczego pani nią nie została? – zapytałem i zdałem sobie sprawę, że zawsze chciałem się dowiedzieć, co dzieje się z ludźmi, którzy marzą o czymś w młodości, nim łańcuch okoliczności nie zmieni toru ich życia w sposób, którego nigdy nie oczekiwali.– Mogłam zostać – powiedziała z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się w coś, czego nikt oprócz niej nie mógł widzieć, w coś, co jeszcze pamiętała.– To już nie ma znaczenia – oznajmiła niespodziewanie.Popołudniowe słońce letniego dnia świeciło przez gazowe zasłonki jedynego okna w pokoju, osnuwając wnętrze żółtą mgłą.Wstała i rozsunęła zasłony.Szyba była czysta, w skrzynce na parapecie rosły krzaczki geranium
[ Pobierz całość w formacie PDF ]