[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W hotelu maj¹ni¿szy kurs.Metcalfe kiwn¹³ g³ow¹.Za póŸno: zd¹¿y³ ju¿ wymieniæ trochê pieniêdzy tu, wMetropolu.- Jeœli szuka pan dobrej knajpy, chêtnie s³u¿ê rad¹, chocia¿ tych naprawdêdobrych jest tyle co kot nap³aka³.Chce pan zjeœæ niez³¹ amerykañsk¹ szarlotkê?Tylko w Cafe National, to jedyna nadzieja.W Aragwina Gorkiego, dok³adnienaprzeciwko poczty, daj¹ dobry szasz³yk.I gruziñski koniak.Praga na Arbacie:jedzenie jest pod³e, ale gra tam cygañska kapela i mo¿na sobie potañczyæ.Kiedyœ wystêpowa³ tam czeski zespó³ jazzowy, ale w trzydziestym siódmymoskar¿yli ich o szpiegostwo i wyrzucili z kraju.Tak naprawdê zrobili to pewniedlatego, ¿e ruscy jazzmani nie dorastaj¹ im do piêt.A propos szpiegostwa.Niewiem, czy ju¿ tu pan kiedyœ by³, ale lepiej niech pan na siebie uwa¿a.To znaczy? - Stephen rzuci³ to obojêtnie, chocia¿ nagle ca³y zdrêtwia³.Rozejrzyj siê pan tylko.Widzisz pan tych harcerzyków? – Ruchem obfitegopodbródka Bishop wskaza³ drzwi do g³Ã³wnego holu.Harcerzyków?Tych z NKWD.Czerwone byczki, marni aktorzy.Bardzo ich interesuje, gdzie ktochodzi i z kim siê spotyka, wiêc na wszelki wypadek niech pan uwa¿a.Wynudz¹ siê za wszystkie czasy.Czeka mnie seria spotkañ w Ministerstwie HandluZagranicznego.To powinno ich uœpiæ.Wiem, ¿e nie ma pan nic do ukrycia, ale teraz to nie wystarczy.Jeœli rozmowynie id¹ po ich myœli, czêsto próbuj¹ nas usadziæ.S³ysza³ pan o Metro-Vickers?Brytyjska spó³ka Metropolitan-Vickers Electrical Company Ltd dostarcza³aZwi¹zkowi Radzieckiemu ciê¿kie urz¹dzenia elektryczne.Rok przed pierwsz¹wizyt¹ Stephena w Moskwie dosz³o do dyplomatycznego incydentu, gdy dwóchpracowników firmy aresztowano pod zarzutem sabota¿u przemys³owego.Tak - odrzek³ Stephen.- Postawiono przed s¹dem dwóch in¿ynierów.Instalowalijakieœ turbiny i dwie wysiad³y.Dostali dwa lata, ale kiedy zrobi³ siê skandal,chyba ich wypuszczono, prawda?Tak, ale wie pan, dlaczego Ruscy ich aresztowali? Dlatego, ¿e ci faceci nieutrzymywali kontaktów z ambasad¹ i Kreml uzna³, ¿e s¹ ³atwym celem, ¿e Londynnic w ich sprawie nie zrobi.Ma pan dobre kontakty w ambasadzie?Niezbyt.- W sumie nie mia³ ¿adnych, nie licz¹c Hilliarda, którego poleci³ muCorcoran.Sêk w tym, ¿e Hilliard na pewno bêdzie podejrzliwy, cholernieostro¿ny i niechêtny.Gdyby Stephen wpad³, gdyby Rosjanie przy³apali go naczymœ kompromituj¹cym, ambasada by siê od niego odciê³a; Corky powiedzia³ mu tojasno i wyraŸnie.W takim razie niech pan siê z nimi zaprzyjaŸni, i to jak najszybciej - doradzi³Bishop.- Widzi pan, jak ci kelnerzy siê œlimacz¹? - Wypi³ ³yk herbaty.- Dobryprzyjaciel mo¿e siê panu przydaæ.W Moskwie bez tego ani rusz.- Tak?- Tak, bo jeœli nie bêdzie mia³ pan sprzymierzeñca, wyczuj¹ pañsk¹ s³aboœæ izaatakuj¹.Je¿eli ma pan chody, w rz¹dzie, w prasie, w jakiejœ wa¿nejinstytucji, jest pan w miarê bezpieczny.Ale bez chodów ustrzel¹ pana jakkaczkê.Uznaj¹, ¿e k³opotliwy z pana goœæ, i po herbacie.To dobra rada, niechpan z niej skorzysta.By³ mróz, mróz tak du¿y, ¿e piek³a go twarz.Moskwianie mówili, ¿e takiegomrozu nie by³o od lat, ¿e czeka ich sroga zima.Wst¹pi³ do Torgsinu przyGorkiego, do sklepu z rzadkimi, niedostêpnymi dla Rosjan artyku³ami za tward¹walutê, i kupi³ futrzan¹ czapkê.Ale nie dla przebrania - po prostu straszliwiemarz³.Rosjanie nosili je nie bez powodu: znakomicie chroni³y g³owê i uszy.Dobrze pamiêta³ moskiewskie mrozy.Bywa³o tak zimno, ¿e gdy choæ na chwilêzostawi³o siê uchylone okno, w ka³amarzu zamarza³ atrament.Nawet najbardziejuprzywilejowani zagraniczni goœcie nie mieli wtedy lodówek, wiêc wk³adali zbratem jedzenie do siatek i wywieszali je za okno.Mleko i jajka zamarza³y nakamieñ.Natychmiast zauwa¿y³, ¿e za nim id¹.Co najmniej dwóch przysadzistych agentówNKWD - widzia³ ich wczeœniej w Metropolu - œledzi³o go tak niezdarnie inieumiejêtnie, ¿e albo byli fatalnie wyszkoleni, albo robili to specjalnie,¿eby wiedzia³, ¿e go œledz¹.Przypuszcza³, ¿e chodzi o to drugie „albo".Chcieli go ostrzec.Gdyby nie wiedzia³, jak pracuje rosyjska tajna policja,pewnie by siê zaniepokoi³, pewnie zastanawia³by siê, czy o coœ go niepodejrzewaj¹.Ale on trochê ich zna³, a przynajmniej tak uwa¿a³.Byli jak psy,które warcz¹ na ka¿dego obcego, ostrzegaj¹c go, ¿eby za blisko nie podchodzi³.Tych bandziorów - tak, tak, byli zwyk³ymi bandziorami, oprychami od ³amania r¹ki nóg - przydzielano ka¿demu obcokrajowcowi, ¿eby go zastraszyæ, ¿eby poczu³ nakarku oddech policyjnego pañstwa.Mimo to obecnoœæ dwóch zbirów podnosi³a go na duchu.By³o oczywiste - i w sumiedziwne - ¿e NKWD o nic go nie podejrzewa.¯e traktuje go jak zwyk³egoobcokrajowca, nic wiêcej.Gdyby go o coœ podejrzewali - gdyby znali prawdziwypowód jego wizyty - nie wys³aliby za nim naturszczyków.Nie, przydzieliliby mudoœwiadczonych, dobrze wyszkolonych agentów.Tymczasem ci dwaj odgrywali rolêpodwórzowych psów, które mia³y pilnowaæ, ¿eby dobrze siê prowadzi³.Bardzo goto cieszy³o.Cieszy³o, ale i trochê martwi³o.Ilekroæ szed³ do ministerstwa, nie mia³ nicprzeciwko temu, wprost przeciwnie: chcia³, ¿eby go œledzili.Chcia³, ¿eby NKWDnabra³o ca³kowitej pewnoœci, ¿e przyjecha³ tu wy³¹cznie w interesach.Ale tegoranka musia³ ich zgubiæ, w dodatku zgubiæ w taki sposób, ¿eby uznali to zazwyk³y przypadek.Gdyby zrobi³ to zbyt umiejêtnie, na £ubiance, w siedzibieNKWD, natychmiast wszczêto by alarm.Domyœliliby siê, ¿e coœ knuje, ¿e jestkimœ wiêcej ni¿ tylko zwyczajnym biznesmenem.¯e mo¿e byæ amerykañskimszpiegiem.Dlatego postanowi³, ¿e tego ranka bêdzie udawa³ zwyk³ego turystê.Turystêpodziwiaj¹cego zabytki rosyjskiej stolicy.Musia³ wiêc odpowiednio siêzachowywaæ: ¿adnych gwa³townych ruchów, ¿adnych uników, ¿adnych zmyœlnychsztuczek.Tamci nie mogli odnieœæ wra¿enia, ¿e idzie gdzieœ w konkretnym celu,¿e siê z kimœ umówi³, ¿e ma spotkanie.Nie, musia³ byæ spontaniczny, musia³przystawaæ, przygl¹daæ siê temu, czemu przygl¹da³by siê ka¿dy turysta.I zgubiæ œledz¹cych go agentów.Jakaœ staruszka sprzedawa³a tajemnicz¹ miksturê z saturatora.Napis natabliczce g³osi³, ¿e to limonad; nazwa ta oznacza³a tu ka¿dy gazowany napój.D³uga kolejka Rosjan w futrzanych czapkach z opuszczonymi, stercz¹cymi jak oœleuszy nausznikami czeka³a z benedyktyñsk¹ cierpliwoœci¹, ¿eby zap³aciæ kilkakopiejek za gazowan¹ wodê z czerwonym syropem ze wspólnej szklanki.Metcalfeprzystan¹³, jakby go to zaciekawi³o i przypatruj¹c siê stoj¹cym w kolejce,ustali³ pozycjê œledz¹cych go agentów.Jeden by³ kilkadziesi¹t metrów za nim iwlók³ siê jak œlimak w upale.Drugi sta³ w budce po drugiej stronie ulicy,udaj¹c, ¿e telefonuje.Wszystko by³o jak trzeba.Obserwowali go, trzymali siê na dystans, daj¹c mu do zrozumienia, ¿e tam s¹.Gdyby podeszli bli¿ej, za bardzo rzucaliby siê w oczy; gdyby dali mu wiêcejluzu, mogliby go niechc¹cy zgubiæ.Poszed³ dalej spokojnym, niespiesznym krokiem turysty zaciekawionego egzotyk¹miasta.Wia³ porywisty wiatr.Czasami a¿ wy³, nios¹c zb³¹kane p³atki œniegu idrobniutkie kryszta³ki lodu.Pod butami - wypolerowanymi na b³ysk skórzanymibutami zamo¿nego Amerykanina, a nie pod filcowymi walonkami - skrzypia³ œnieg.Nied³ugo potem zaczepi³ go jednorêki sprzedawca gazet, bezzêbny starzec zplikiem „Trudu", „Izwiestii" i „Prawdy".Gazety le¿a³y na wózku, a onwymachiwa³ mu przed nosem ma³¹ czerwon¹ ksi¹¿eczk¹ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •